profil

"Szkice węglem" - epopeja pod tytułem co się działo w Baraniej głowie.

poleca 85% 263 głosów

Treść Grafika
Filmy
Komentarze
Henryk Sienkiewicz

ROZDZIAL PIERWSZY
w którym zabieramy znajomosc z bohaterami i zaczynamy sie spodziewac, ze cos wiecej nastapi
We wsi Barania Glowa w kancelarii wójta gminy cicho bylo jak makiem sial. Wójt gminy, niemlody juz wloscianin nazwiskiem Franciszek Burak, siedzial przy stole i z natezona uwaga gryzmolil cos na papierze; pisarz zas gminny, mlody i pelen nadziei pan Zolzikiewicz, stal pod oknem i dlubal w nosie lub opedzal sie od much.
Much bylo w kancelarii jak w oborze. Wszystkie sciany, popstrzone od nich, stracily swój dawny kolor. Równiez popstrzone bylo szklo na obrazie wiszacym nad stolem, papier, pieczecie, krucyfiks i urzedowe ksiegi wójtowskie.
Muchy lazily i po wójcie, tak jakby po jakim zwyczajnym sobie lawniku. ale,szczególniej necila je wypomadowana, woniejaca gozdzikami glowa pana Zolzikiewicza... Nad ta glowa unosil sie ich caly rój: siadaly na rozbiorze wlosów tworzac zywe, ruchome, czarne plamy. Pan Zolzikiewicz podnosil od czasu do czasu ostroznie reke. a potem spuszczal ja nagle; dawal sie slyszec plask dloni o glowe, rój wzbijal sie, brzeczac, w powietrze, a pan Zolzikiewicz, schyliwszy czupryne, wybieral palcami trupy z wlosów i zrzucal je na ziemie.
Godzina byla czwarta po poludniu, w calej wiosce panowala cisza, bo ludzie wyszli na robote; za oknem tylko kancelarii cochala sie o sciane krowa i od czasu do czasu ukazywala przez okno sapiace nozdrza ze slina wiszaca u pyska.
Czasem zarzucala ciezki leb na grzbiet broniac sie takze od much, przy czym rogiem zawadzala o sciane. Wówczas pan Zolzikiewicz wygladal przez okno i wolal:
- A hej! A zeby cie...
Potem przegladal sie w lusterku wiszacym tuz kolo okna, poprawial wlosy i znów zaczynal flegmatycznie dlubac w nosie.
Na koniec przerwal milczenie wójt.
- Panie Zolzikiewicz - rzekl z mazurska - niech ino pan napisze ten "rapurt", bo mie jakos nieskladno. Przecie pan je pisarz.
Ale pan Zolzikiewicz byl w zlym humorze, a jak tylko byl w zlym humorze, wójt musial sam wszystko robic.
- To i cóz, zem pisarz? - odparl z lekcewazeniem. - Pisarz jest od tego, zeby pisywal do naczelnika i do komisarza; a do wójta, takiego jak wy, to wy sobie sami piszcie.
Potem dodal z majestatyczna pogarda:
- Albo to dla mnie wójt to co? Chlop, i basta! Smaruj chlopa miodem... a chlop zawsze bedzie chlopem.
Potem poprawil wlosy i znów spojrzal w lusterko.
Wójt jednak czul sie dotkniety i odrzekl:
- Patrzcie no sie. A niby ja to z "koniusarzem" nie pilem arbaty ?
- Wielka mi rzecz herbata! - odparl niedbale Zolzikiewicz. - A moze jeszcze bez araku?
- A nieprawda, bo z harakiem.
- To niech bedzie z arakiem, a ja dlatego raportu nie bede pisal.
Wójt ozwal sie gniewliwie:
- Kiejs pan taki delikatny fizyk, to czemu bylo prosic sie na pisarza?
- A was sie kto prosil? Ja tylko po znajomosci z naczelnikiem...
- Wielga znajomosc, a jak tu przyjadzie, to pan ani pary z geby...
- Burak! Burak! ostrzegam, ze wy jakos nadto rozpuszczacie jezyk. Mnie juz wasze chlopy koscia w gardle stoja razem z waszym pisarstwem. Czlowiek z edukacja tylko miedzy wami ordynarnieje. Jak sie rozgniewam, tak rzuce pisarstwo i was do diabla!
- Ba! i cóz pan bedzie robil?
- Co? Albo to mi krokwie gryzc bez pisarstwa? Czlowiek z edukacja da sobie rady. Juz wy sie o czlowieka z edukacja nie bójcie. Jeszcze wczoraj rewizor Stolbicki do mnie powiada: "Ej ty, Zolzikiewicz! z ciebie bylby czort nie podrewizor, bo ty wiesz, jak trawa rosnie." A podrewizor to co? Tylko po dworach jezdzic i z szlachta w karty grywac. Przepuscisz przez nogi jeden i drugi zacier, to ci jeszcze kieszen specznieje. A dzis gdzie nie ma szachrajstw po gorzelniach? Albo to u nas. w Baraniej Glowie, pan Skorabiewski nie kreci? Powiedzcie glupiemu. Mnie plunac na wasze pisarstwo. Czlowiek z edukacja...
- O wa! to sie jeszcze swiat nie skonczy.
- Swiat sie nie skonczy, ale wy bedziecie kwacza w maznicy maczac i kwaczem w ksiegach pisac. Bedzie wam cieplo, az przez aksamit olszowy drag poczujecie.
Wójt poczal sie drapac w glowe.
- Kiej bo pan to zara na zadnie nogi.
- A to nie rozpuszczajcie geby...
- Jusci, bo jusci.
I znowu nastala cisza, tylko pióro wójtowskie z wolna skrzypialo po papierze.
Na koniec wójt wyprostowal sie, obtarl pióro o sukmane i rzekl:
- Ano! z pomoca boza skonczylem.
- Przeczytajciez, coscie nagwazdali.
- Co mialem ta gwazdac. Wypisalem akuratnie wszycko, co potrzeba.
- Przeczytajcie, mówie.
Wójt wzial papier w obie rece i zaczal czytac:
"Do wójta gminy Wrzeciadza. W imie Ojca i Syna, i Ducha Swietego. Amen. Naczelnik kozel, zeby spisy wojskowe byly dycht po Matce Bozkiej, a tu u waju mentryki w parafii u dobrodzieja i tez nasze chlopaki chodza do waju na bandose, rozumita, zeby byly wypisane i bandosniki tez przyslac przed Matka Bozka, jak skonczone osmnascie lat, bo jak tego nie uczynita, to dostanieta po lbie, czego sobie i wam zycze. Amen."
Poczciwy wójt co niedziela slyszal, jak proboszcz konczyl w ten sposób kazanie, zakonczenie wiec takie zdawalo mu sie równiez koniecznym, jak i odpowiadajacym wszelkim wymaganiom przyzwoitego stylu, a tymczasem Zolzikiewicz zaczal sie smiac.
- To tak? - spytal.
- A to niech pan napisze lepiej.
- Pewno, ze napisze, bo mi wstyd za cala Barania Glowe.
To rzeklszy Zolzikiewicz siadl, wzial pióro w reke, zatoczyl nim kilka kól, jakby dla nabrania rozpedu, i poczal szybko pisac.
Wkrótce zawiadomienie bylo gotowe; wówczas autor poprawil wlosy i czytal, co nastepuje:
"Wójt gminy Barania Glowa do wójta gminy Wrzeciadza!
Tak jak spisy wojskowe z polecenia wladzy wyzszej maja byc gotowe na dzien ten i ten, roku tego a tego, tak zawiadamia sie wójta gminy Wrzeciadza, azeby metryki wloscian baranioglowskich nachodzace sie w kancelarii parafialnej z takowej kancelarii wyjal i do gminy Barania Glowa w samym skorym czasie nadeslal. Wloscian zas gminy Barania Glowa znajdujacych sie na robociznie we Wrzeciadzy na tenze dzien przystawic."
Wójt chciwym uchem lowil te dzwieki, a twarz jego wyrazala przejecie sie i niemal religijne skupienie ducha. Jakze to wszystko wydalo mu sie pieknym, uroczystym, jak na wskros urzedowym. Oto, na przyklad, chocby ten poczatek: "Tak jak spisy wojskowe etc." Wójt uwielbial to: "Tak jak", ale sie go wyuczyc nigdy nie mógl, a raczej zaczac wprawdzie umial, ale dalej ani rusz! A u Zolzikiewicza plynelo to jak woda, ze nawet i w kancelarii w powiecie lepiej nie pisali. Potem tylko okopcic pieczatke, kropnac nia o papier, azby stól trzasnal, i ot co!
- No, juzci, co glowa, to glowa - rzekl wójt.
- Ba - rzekl udobruchany Zolzikiewicz - przeciez pisarz to jest ten, co ksiazki pisze.
- A to pan i ksiazki pisze?
- Pytacie, jakbyscie nie wiedzieli; a ksiegi kancelaryjne któz pisze?
- Prawda - rzekl wójt.
I po chwili dodal:
- Spisy pójda piorunom
- Wy oto patrzcie, zeby sie pozbyc ze wsi ladaców.
- Bogac ich sie tam pozbedzie!
- A ja wam mówie ze naczelnik skarzyl sie, ze w Baraniej Glowie lud niedobry. Na skladke, powiada, nic nie dali i pija. Burak, powiada, ludzi nie pilnuje, wiec sie tez i na nim skrupi.
- Ba! dyc ja wiem - odrzekl wójt - ze sie wszystko na mnie krupi. Jak Rozalka Kowalicha zlegla, sad kazal jej dac dwadziescia piec, dlatego tylko, zeby na drugi raz pamietala, ze to, powiada, dziewce nieladno. Kto kazal? Ja? Nie ja, jeno sad. A mnie do tego co? Niech ta sobie i wszystkie zlegna. Sad kazal, a potem na mnie. "Czy to nie wiesz - powiada naczelnik - ze teraz kara cielesna zniesiona! - i zara buch mie w pysk - ze bic nie wolno nikogo?" - i znów mie w leb. Taka juz moja dola...
W tym miejscu krowa z loskotem uderzyla o sciane, ze az sie kancelaria zatrzesla. Wójt zawolal glosem pelnym goryczy;
- A hej, zeby cie wciornasci!
Pisarz, który przez ten czas siadl na stole, poczal znów dlubac w nosie.
- Dobrze wam tak - rzekl - czemu sie nie pilnujecie. Z tym piciem bedzie tak samo. Jedna parszywa owca wszystkie zaraza. Albo to nie wiadomo, kto w Baraniej Glowie wszystkim dowodzi i ludzi ciaga do karczmy?
- Pewnikiem, ze nie wiadomo, a co do picia: jenszy sie tez potrzebuje napic, jak sie napracuje w polu.
- A ja wam mówie tylko to: jednego Rzepy sie pozbyc i wszystko bedzie dobrze.
- Cóz mu ta leb urwe?
- Lba mu nie urwiecie, ale uraz spisy wojskowe. Ot, zapisac by go w liste, niechby pociagnal los, i basta
- Tocze on zeniaty i chlopaka ma juz rocznego.
- A kto by tam wiedzial. ()n by na skarge nie poszedl, a poszedlby, to by go i nie chcieli sluchac. W czasie branki nikt nie ma czasu.
- Oj, panie pisarzu! panie pisarzu! musi panu nie o pijanstwo chodzi, ino o Rzepowa, a to tylu obraza boska.
- A wam co do tego? Wy patrzcie, ot, ze i wasz syn ma dziewietnascie lat i ze takoz musi losowac.
- Wiem ci ja o tym, ale ja jego nie dam. Jak nie bedzie mozna inaczej, to i wykupie.
- O! kiedyscie taki bogacz...
- Ma tam Pan Bóg u mnie troche koprowiny, niewiela tego jest, ale moze i wstrzyma.
- Ósmset rubli koprowina bedziecie placic?
- A klej powiadam, ze zaplace, to choc i koprowina zaplace, a potem byle Pan Bóg pozwolil zostac wójtem, to przy jego najwyzszej pomocy moze mi sie to ta w jakie dwa roki powróci.
- Powróci sie albo i nie powróci. Ja tez potrzebuje i wszystkiego wam nie oddam. Czlowiek z edukacja zawsze ma wieksze wydatki niz drugi prosty; a jakbysmy Rzepe zapisali na miejsce waszego syna, to i dla was bylaby oszczednosc... osmset rubli na drodze nie znalezc.
- Wójt pomyslal chwile. Nadzieja zaoszczedzenia tak znaczne sumy poczela go lechtac i usmiechac mu sie przyjemnie.
- Ba ! - rzekl w koncu - zawdyk to nieprzezpieczna rzecz.
- Juz to nie na waszej glowie.
- Tego to ja sie i boje, ze panska glowa sie zrobi, a na mojej sie skrupi.
- Jak sobie chcecie, to placcie osmset rubli...
- Nie powiadam, zeby mi ta nie bylo zal..
- A! skoro myslicie, ze sie wam wróci, to czegoz zalowac? Ale wy na swoje wójtostwo tak bardzo nie liczcie. Jeszcze na was wszystkiego nie wiedza, ale zeby tylko wiedzieli to, co ja wiem...
- Dyc pan kancelaryjnego wiecej bierze jak ja
- Nie o kancelaryjnym tez mówie, ale o troche dawniejszych czasach...
- A nie boje sie! Co mi kazali, tom robil.
- No! Bedziecie sie tlumaczyc gdzie indziej.
Tu rzeklszy pan pisarz wzial za zielona kortowa w kraty czapke i wyszedl z kancelarii. Slonce juz bylo bardzo nisko; ludzie wracali z pola. Wiec naprzód pan pisarz spotkal pieciu kosiarzy z kosami na plecach, którzy poklonili mu sie mówiac: "Pochwalony"; ale pan pisarz kiwnal im tylko wypomadowana glowa, a zasie: "Na wieki", nie odpowiedzial, bo sadzil, ze czlowiekowi z edukacja to nie wypada. Ze pan Zolzikiewicz mial edukacje, to o tym wiedzieli wszyscy, a watpic mogli chyba ludzie zlosliwi i w ogóle zle myslacy, którym kazda osobistosc wyrastajaca glowa nad zwykly poziom zaraz sola w oku siedzi i spac spokojnie nie daje.
Gdybysmy mieli, jak sie nalezy, biografie wszystkich naszych znakomitych ludzi, w biografii tego niepospolitego czlowieka, którego portretu - nie rozumiem dlaczego - zadna z naszych ilustracyj jeszcze nie podala, czytalibysmy, ze pierwsze nauki pobieral w Oslowicach, stolecznym miescie powiatu oslowickiego, w którym to powiecie lezala i Barania Glowa. W siedemnastym roku zycia doszedl juz mlodociany Zolzikiewicz do klasy drugiej, a bylby równiez wczesnie doszedl i wyzej, gdyby nie to, ze nagle nastaly burzliwe czasy, które raz na zawsze przerwaly jego scisle naukowa kariere. Uniesiony zwyklym mlodosci zapalem, pan Zolzikiewicz, którego zreszta jeszcze poprzednio przesladowala niesprawiedliwosc procesorów, stanal na czele zywiej czujacych kolegów, wyprawil kocia muzyke swym przesladowcom, podarl ksiazki, polamal linie, pióra i porzuciwszy Minerwe udal sie na pole Marsa i Bellony. Byla to epoka w jego zyciu, w której spodnie nosil nie na cholewach, ale w cholewach, i w której wyspiewywal z zapalem, przepelnionym równie gorzka,jak straszna ironia: "O czesc wam, panowie magnaci! Zycie obozowe, spiewy, obloki tytoniowego dymu, romantyczne przygody na kwaterach, na których mlode dziewice, z krzyzykami na piersiach, na plecach, na glowach i Bóg wie nie gdzie, niczego nie zalowaly dla "Ojczyzny i walecznych jej obronców", zycie takie - powiadam - harmonizowalo z namietna i burzliwa dusza mlodego Zolzikiewicza. Znajdowal w nim urzeczywistnienie owych marzen, które nieraz, jeszcze dawniej, wstrzasaly jego umyslem, gdy w klasie pod lawka czytal Rynalda Rynaldiniego i inne podobne utwory, ksztalcace serce. Rozwijajace umysl i budzace wyobraznie naszej mlodziezy.
Ale zycie to mialo i swoje ciemne. a raczej ryzykowne strony. Wrzaca odwaga zbyt unosila Zolzikiewicza. Jak zas unosila go wysoko, niepodobna by prawie uwierzyc, gdyby nie to, ze dzis jeszcze pokazuja plot we Wrzeciadzy, którego najlepszy kon nie moze przesadzic, a który pan Zolzikiewicz pewnej burzliwej nocy, uniesiony namietnym pragnieniem zachowania sie nadal dla obrony i szczescia ojczyzny, przesadzil jednym skokiem. Dzis, kiedy czasy te dawno juz minely, ile razy zdarzy sie panu Zolzikiewiczowi byc we Wrzeciadzy, spoglada na ów plot i sam sobie prawie nie wierzac mysli w duchu:,,Niech to diabli wezma! Dzis bym juz tego nie potrafil."
Po tym jednak nadludzkim czynie, o którym zreszta wspomnialy i wydawane naówczas biuletyny, fortuna, która dotad strzegla jak zrenicy w oku pleców pana Zolzikiewicza, uleciala nagle od niego, jak gdyby przerazona jego odwaga. Tydzien nawet nie uplynal od owego wypadku, gdy jednego poranku bohatersko narazane ustawicznie plecy pana Zolzikiewicza spotkaly sie- wprawdzie (dzieki Opatrznosci, która zawsze wie, co czyni) nie z kula lub z bagnetem, ale z pewnym innym, równiez prawie antylojalnym narzedziem uplecionym z byczej skóry i opatrzonym kawalkiem olowiu na koncu, które to narzedzie zmienilo jak gdyby w rzeszoto niepokalana dotad skóre na krzyzu i lopatkach naszego sympatycznego bohatera.
Odtad poczal sie w jego myslach i uczuciach zwrot stanowczy. Lezac nosem na dól na prostym sienniku w baranioglowskiej karczmie, po calych nocach bezsennych rozmyslal - rozmyslal, jak dawniej Ignacy Lojola- i doszedl wreszcie do przekonania, ze kazdy powinien sluzyc ogólowi taka bronia, jaka wlada najlepiej; inteligencja wiec powinna sluzyc glowa, nie plecami, bo glowe ma nie kazdy a plecy kazdy, wiec oto nie potrzebnie swoje narazal. - Cóz mógl wiecej zrobic dla ojczyzny na tej drodze która postepowal dotad? Przeskoczyc znowu jaki plot? Nie! Dosyc bylo tego, który przeskoczyl. - "Niechby tyko kazdy przeskoczyl taki" - myslal sobie. Rozlewac krew dalej ? A maloz to mu jej juz uszlo?! Nie! jeszcze raz nie! Ogólowi mógl teraz tylko dozyc na drodze wprost przeciwnej, pacyficznej, i inteligencja, alias wiedza. Ze zas wiedzial duzo, ze wiedzial cos prawie o kazdym mieszkancu powiatu oslowickiego, mógl wiec w czasie pacyfikacji znakomite oddawac ogólowi uslugi.
Jakoz wstapil na te nowa droge, uslugi oddawal i idac po tej nowej drodze doszedl az do pisarstwa gminnego, a - jak to juz slyszelismy - marzyl nawet o podrewizorstwie.
Jednakze i na pisarstwie wiodlo mu sie niezle. Gruntowna wiedza zawsze potrafi obudzic dla siebie szacunek, ze zas, jak wspomnialem, sympatyczny mój bohater wiedzial cos o kazdym prawie z mieszkanców powiatu oslowickiego, wszyscy wiec byli dlan z szacunkiem pomieszanym z pewna ostroznoscia, azeby sie w czyms tak niepospolitej osobistosci nie narazic. Klaniala mu sie wiec i szlachta w ogóle, klaniali sie i chlopi zdejmujac juz z daleka czapki i mówiac: "Pochwalony !" Tu widze jednak, ze musze,jasniej czytelnikowi wytlumaczyc, dlaczego pan Zolzikiewicz nie odpowiadal na "Pochwalony" zwyklym: "Na wieki wieków."
Wspomnialem juz, ze sadzil iz czlowiekowi z edukacja to nie wypada; ale byly jeszcze i inne przyczyny. Umysly na wskros samodzielne bywaja zwykle smigle i radykalne. Otóz pan Zolzikiewicz jeszcze za owych burzliwych czasów doszedl do przekonania, ze "dusza to para, i basta". Przy tym pan pisarz czytal teraz wlasnie wydawnictwo warszawskiego ksiegarza, pana Breslauera, pod tytulem "Izabela hiszpanska, czy1i tajemnice dworu madryckiego". Znakomity ten pod kazdym wzgledem romans tak mu sie nawet podobal i przejmowal go tak dalece, ze w swoim czasie zamierzal nawet rzucic wszystko i jechac do Hiszpanii. "Udalo sie Marforemu - myslal sobie wspominajac na scene, w której Marfory caluje Izabele w ponczochy - dlaczegóz i mnie nie mialoby sie udac?" Bylby moze nawet i pojechal za tymi ponczochami, bo zreszta byl teraz zdania, ze "w tym glupim kraju tylko sie czlowiek marnuje", ale wstrzymywaly go, na szczescie, inne, krajowe ponczochy, o których ta epopeja pózniej mówic bedzie.
Owóz skutkiem czytania owej Izabeli hiszpanskiej, wydawanej periodycznie, ku wiekszej chwale naszej literatury, przez pana Breslauera, pan Zolzikiewicz zapatrywal sie bardzo sceptycznie na duchowienstwo, a zatem i na wszystko, co posrednio lub bezposrednio z duchowienstwem zwiazane. Nie odpowiedzial wiec kosiarzom jako zwykle: "Na wieki wieków", tylko szedl dalej... Idzie, idzie, az tu spotyka i dziewki z sierpami na ramionach, wracajace od zniwa. Przechodzily wlasnie kolo wielkiej kaluzy, wiec szly jedna za druga gesiego, podejmujac z tylu kiecki i pokazujac burakowe nogi. Dopiero pan Zolzikiewicz powiada: "Jak sie macie, sikory!", i zatrzymal sie na tej samej steczce, a co która dziewczyna przechodzi, to on ja wpól i calusa, a potem ja w kaluze, ale to tylko tak, przez dowcip. Dziewki tez krzyczaly oj! oj! smiejac sie, az im zeby trzonowe bylo widac. A potem, kiedy juz przeszly, pan pisarz nie bez pewnej przyjemnosci uslyszal, jak mówily jedna do drugiej: "A juze to piekny kawalir ten nasz pisarz!" "I czerwony kieju jabluszeczko." Trzecia zas mówi: "A glowa to mu tak puszy kieby róza; jak cie zlapi wpól, to az cie zamgli!" Pan pisarz poszedl dalej, pelen dobrych mysli. Ale dalej znów, kolo chalupy, uslyszal rozmowe o sobie i zatrzymal sie za plotem. Za plotem, z drugiej strony, byl gesty wisniowy sad, w sadzie ule, a niedaleko ulów staly dwie baby rozmawiajac. Jedna miala kartofle w podolku i obierala je cygankiem, druga zas mówila:
- Oj, moja Stachowa, tak sie. boje, zeby mi mego Franka w zolmirze nie wzieni, ze az mi skora cierpnie.
A Stachowa a to:
- Do pisarza by wam, do pisarza. Jak on nie zaradzi, to nikt nie zaradzi.
- A z czymze, moja Stachowa, ja do niego pójde. Do niego z golymi rekami nie mozna. Wójt je lepszy; przyniesiesz mu czy bialych raków, czy masla, czy lnu pod pacha, czy kure, to wszystko wezmie nie wybredzajac. A pisarz ani spojrzy. O! on strasznie ambitny. Jemu to tylu chuscine rozwiaz i zara rubla.
- Niedoczekanie wasze! - mruknal do siebie pisarz - zebym ja od was jaja albo kury bral. Cóz to ja lapownik jestem czy co? A idz z twoja kura do wójta.
To pomyslawszy rozsunal galezie wisniowe i juz bylo chcial na kobiety zawolac, gdy nagle rozlegl sie z tylu turkot bryczki. Pan pisarz odwrócil sie i spojrzal. Na bryczce siedzial mlody akademik w czapce na bakier, z papierosem w zebach, powozil zas ów Franek, o którym baby rozmawialy przed chwila.
Akademik wychylil sie z bryki, dojrzal pana Zolzikiewicza, kiwnal reka i zawolal:
- Jak sie masz, panie Zolzikiewicz? Co tam slychac? Cóz, zawsze pomadujesz sie na dwa cale?
- Sluga pana dobrodzieja! - ozwal, klaniajac sie nisko, Zolzikiewicz, ale gdy bryka mignela dalej, zawolal w slad za nia z cicha:
- Zebys kark skrecil, nim dojedziesz.
Tego akademika pan pisarz nie cierpial. Byl to kuzyn panstwa Skorabiewskich, który przyjezdzal zawsze do nich na lato. Zolzikiewicz nie tylko go nie cierpial, ale bal sie go jak ognia, bo to byl drwiarz, frant wielki, a z pana Zolzikiewicza kpil jak gdyby umyslnie i on jeden w okolicy, co sobie z niego nic nie robil. Raz nawet wpadl na posiedzenie gminne i powiedzial wyraznie Zolzikiewiczowi, ze glupi; chlopom zas, ze nie maja potrzeby go sluchac. Bylby sie na nim pan - Zolzikiewicz chetnie pomscil, ale... cóz mu mógl zrobic? O innych to choc cos wiedzial, a o nim to nawet nic nie wiedzial.
Przyjazd tego akademika byl mu i z innych wzgledów nie na reke, dlatego poszedl dalej z zachmurzonym czolem i nie zatrzymal sie az dopiero przed jedna chalupa stojaca troche opodal od drogi. Gdy ja jednak ujrzal, czolo jego wyjasnilo sie znowu. Byla to chalupa moze biedniejsza jeszcze od innych, ale wygladala porzadnie. Umiecione bylo przed nia czysto, a podwórko przytrzasniete tatarakiem. Pod plotem lezaly szczapy drzewa, a w jednej z nich, wspartej na pienku, sterczala siekiera. Nieco dalej widac bylo stodole z otwartymi wierzejami, obok niej szope, która byla chlewkiem i obora zarazem; dalej jeszcze ogrodzenie, w którym kon szczypal trawe przestepujac z nogi na noge. Przed chlewem swiecila wielka gnojówka, w której lezaly dwie swinie. Kaczki brodzily kolo gnojówki, kiwajac glowami i wylawiajac zuki z nawozu. Blisko szczap, miedzy wiórami kogut rozgrzebywal ziemie, a znalazlszy ziarno lub czerwia, poczynal krzyczec: "kocz! kocz! kocz!" Kury zlatywaly sie na to haslo na wyscigi i dziobaly specjal odbierajac go sobie wzajemnie.
Przed drzwiami chalupy kobieta tlukla w medlicy konopie spiewajac: "oj ta dada! oj ta dada! da- da- na!" Kolo niej lezal z wyciagnietymi przednimi nogami pies klapiac pyskiem za muchami, które mu siadaly na rozerwanym uchu.
Kobieta byla mloda, moze dwudziestoletnia, i dziwnie urodziwa. Na glowie miala czepek zwyczajny babski, na sobie biala koszule zasciagnieta czerwona tasiemka. Pod ta koszula rysowaly sie zdrowe, wypukle piersi jak dwie glowy kapusty, a i cala kobieta byla jak rydz, szeroka w plecach i w biodrach, smukla w stanie, gibka, slowem: lania.
Ale rysy miala drobne, glowe niewielka i plec moze nawet i bladawa, tylko troche ozlocona promieniami slonca; oczy duze, czarne, brwi jakby napisane, maly cienki nosek i usta jak wisnie. Sliczne ciemne wlosy wymykaly sie jej spod czepca.
Gdy pan pisarz sie zblizyl, pies lezacy kolo medlicy wstal, schowal ogon pod siebie i poczal warczec blyskajac od czasu do czasu klami, jakby sie usmiechal.
- Kruczek - zawolala dzwiecznym, cienkim glosem kobieta - nie bedziesz ty lezal! zeby cie robole!...
- Dobry wieczór, Rzepowa! - zaczal pisarz.
- Dobry wieczór panu pisarzowi - odrzekla kobieta nie przestajac medlic.
- Wasz w domu?
- Na robocie w lesie.
- A to szkoda! Jest do niego interes z gminy.
Interes z gminy to dla prostych ludzi zawsze znaczy cos niedobrego. Rzepowa przestala medlic i spojrzawszy trwoznie spytala niespokojnie:
- No? cóze to takiego?
Pan pisarz tymczasem przeszedl wrota i stanal kolo niej.
- A dacie sie pocalowac? to wam powiem.
- Obedzie sie! - odparla kobieta.
Ale pan pisarz juz zdolal ja objac wpól i przygarnac do siebie.
- Panie! bo bede krzycec - wolala Rzepowa wyrywajac sie silnie.
- Przyjdzcie dzis do mnie wieczorem - co? - szeptal pan pisarz nie puszczajac jej z objec.
- Nie przyjde ani dzis, ani nikiej!
- Moja sliczna, Rzepowa... Marysiu!
- Pa- nie! toc to obraza boska! Panie!
To mówiac wydzierala sie coraz silniej, ale pan Zolzikiewicz byl takze mocny i nie puszczal. Zaczeli sie szamotac i w tym szamotaniu kobieta przewrócila sie na wióry przez medlice, a pan pisarz z nia razem.
- O dla Boga! rety! - poczela wrzeszczec glosno Rzepowa.
W tej chwili Kruczek przyszedl jej na pomoc. Zjezyl szersc na karku i z wscieklym szczekaniem rzucil sie na pana pisarza, a poniewaz pan pisarz lezal twarza do ziemi, a plecami do góry, ubrany byl zas w krótka marynarke, Kruczek wiec schwycil za nieosloniony marynarka kort, przejal kort, chwycil za nankin, przejal nankin, chwycil za skóre, przejal skóre i dopiero poczuwszy pelno w pysku poczal potrzasac wsciekle lbem i targac.
- Jezus! Maria! - krzyczal pan pisarz zapominajac o tym, ze nalezal do esprits forts.
Kobieta tymczasem zerwala sie, zerwal sie jak oparzony i pan pisarz, a Kruczek podniósl sie na przednie lapy, ale pana pisarza nie puszczal, dopiero gdy ten chwyciwszy polano zaczal nim zadawac w tyl slepe razy, Kruczek, otrzymawszy uderzenie w krzyz, odskoczyl skomlac zalosnie.
Po chwili jednak znów zaczal doskakiwac.
- Wezcie tego psa! wezcie tego diabla - krzyczal pan pisarz machajac rozpaczliwie polanem.
Kobieta zawolala na psa i odpedzila go za wrota.
Potem oboje z pisarzem, sapiac jeszcze, spogladali na siebie w milczeniu.
- Oj, dola moja! Coze se pan do mnie upatrzyl? - zawolala na koniec Rzepowa, przestraszona tak krwawym obrotem sprawy.
- Pomsta na was! - krzyknal pan pisarz. - Pomsta na was!
Czekajcie! pójdzie Rzepa w soldaty. Chcialem bronic... ale teraz...
Przyjdziecie wy jeszcze do mnie... Pomsta na was!...
Kobiecina az pobladla, jakby ja kto obuchem w glowe uderzyl, rozlozyla rece, otwarla usta, jakby chciala cos mówic. Ale tymczasem pan pisarz, podnióslszy z ziemi kortowa czapke w zielone kraty, oddalil sie szybko, machajac jedna reka polanem, a druga podtrzymujac rozdarte szpetnie korty i nankiny.
ROZDZIAL DRUGI
Niektóre inne osoby i przykre widzenia
W godzine potem moze przyjechal Rzepa z lasu z ciesla Lukaszem na dworskim wozie. Rzepa chlopisko byl rosly jak topola, tegi: prawdziwie od topora. Jezdzil on teraz codziennie do lasu bo pan wszystek las, na którym nie bylo serwitutów, sprzedal Zydom, szedl wiec wyrab sosen. Rzepa zarobek mial dobry, bo i do roboty byl dobry. Jak, bywalo, plunie w garscie, a chwyci za topór, a machnie, a steknie, a uderzy: to az sosna zadrzy, a wiór na pól lokcia sie od niej oderwie. W ladowaniu drzewa na fury takze byl pierwszy. Zydy, co chodzily po lesie z miara w reku i spogladaly na wierzcholki sosen, jakby szukajac gniazd wronich, dziwowaly sie jego sile. Bogaty kupiec z Oslowic, Drysla, mawial do niego:
- No, ty Rzepa! niech ciebie diabul weznie. Na! siesc groszy na wódke... nie, czekaj: na piec groszy na wódke...
A Rzepa nic. Machal tylko toporem, az grzmialo, a czasem, ot, dla uciechy, puszczal glos po lesie:
- Hoop! hop!
Glos lecial miedzy pnie, a potem wracal echem.
I znowu nie bylo nic slychac prócz huku Rzepowego toporu; a czasem takze sosny zagadaly miedzy galeziami szumem, zwyczajnie jak w lesie.
Czasem znów drwale spiewali, ale i do tego Rzepa byl pierwszy. Trzeba bylo slyszec, jak buczal z drwalami piesn, której ich sam nauczyl:
Cos tam w boru hukneno
Buuuu!
I okrutnie stukneno
Buuuu!
A to komar z deba spadl
Buuuu!
I stlukl sobie w plecach gnat
Buuuu!
A tu mucha pocciwa
Buuuu!
Leci ledwie co zywa
Buuuu!
I pyta sie komara
Buuuu!
Czy nie trzeba doktora
Buuuu!
Oj! nie trzeba doktora
Buuuu!
Tylko ksiedza przeora
Buuuu!
Ani zadnej aptyki
Buuuu!
Jeno rydla, motyki
Buuuu!
W karczmie tez Rzepa pierwszy byl do wszystkiego, tylko ze siwuche lubil, a skory byl do bitki, jak podpil. Raz Damazemu, parobkowi dworskiemu, zrobil taka dziure we lbie, ze Józwowa, gospodyni folwarczna, zaklinala sie, ze mu dusze bylo przez nia widac. Innym razem, ale to ledwie mial wtedy siedemnascie lat, pobil sie w karczmie z urlopnikami. Pan Skorabiewski, który wtedy jeszcze byl wójtem, sprowadzil go do kancelarii, dal mu raz i drugi w leb, ale tylko dla pozoru, a potem udobruchawszy sie zara, pytal:
- Rzepa, bój sie Boga! jakzes ty z nimi poradzil, przecie ich bylo siedmiu?
A Rzepa na to:
- A cóz, jasnie dzieicu! nozyska maja masierunkiem zerwane, to tylo com sie którego tknon, to on zaraz o ziem.
Pan Skorabiewski zatarl sprawe. On dawniej byl dziwnie laskaw na Rzepe. Baby gadaly nawet jedna drugiej do ucha, ze Rzepa to jego syn: "Toc znac zaraz - dodawaly - ze fantazyja ma psia jucha slachecka."
Ale to nie byla prawda, choc matke Rzepy znali wszyscy, a ojca nikt. Sam Rzepa siedzial komornym na chalupie i na
trzech morgach, na których go tez i uwlaszczenie zastalo. Potem zaczal gospodarowac na swoim, a ze. chlop byl gospodarny, wiec szlo mu jako tako. Ozenil sie, dostal zone taka, ze lepszej i ze swieca szukac; wiec byloby sie pewno i bardzo dobrze wiodlo, zeby nie to, ze wódke troche zanadto lubil.
Ale cóz bylo na to poradzic. Jak ktos do niego z wymówka, tak zaraz odpowiadal:
- Pije, to za swoje, a wam zasie!
Nikogo sie we wsi nie bal, przed jednym pisarzem mores znal.
Gdy zobaczyl z daleka zielona czapke, zadarty nos i kozia bródke idace na wysokich nogach z wolna po drodze, to sie za czapke bral. Na Rzepe pisarz tez wiedzial jakies sprawki. Kazali Rzepie wozic wtedy w czasie zawieruchy jakies papiery, to i wozil. A jemu to co? Zreszta on wtedy mial pietnascie lat i jeszcze za gesiami a za swinmi chodzil. Ale potem pomyslal, ze jednakze za owo wozenie papierów moze byc odpowiedzialnosc, wiec sie pisarza bal.
Taki to byl Rzepa.
Gdy wrócil tego dnia z boru do chalupy, wypadla do niego kobieta z placzem wielkim i dalejze wolac:
- Juz ciebie, nieboze, niedlugo moje oczy beda ogladaly; juz ja ci nie bede ni chustów prala, ni jesc gotowala. Pójdziesz ty, nieboraku, na kraj swiata.
A Rzepa sie zdziwil.
- Czys ty sie, kobieto - rzeknie - blekotu najadla, czy cie ta giez ukasil?
- Ni ja sie szaleju najadlam, ni mnie giez ukasil, jeno pisarz tu byl i mówil, ze tobie juz nijak od wojska sie nie wykrecic... Oj! pójdziesz, pójdziesz na kraj swiata!
Dopiero on ja wypytywac: jak, co, a ona mu opowiedziala wszystko, tylko o balamuctwie pisarza zataila, bo sie bala, zeby Rzepa glupstwa pisarzowi nie powiedzial albo, czego Boze bron! na niego sie nie porwal i tym sprawy swojej nie pogorszyl.
- Ty glupia! - powiedzial w koncu Rzepa - czego placzesz? Mnie do wojska nie wezma, bom wyszedl z lat; przy tym i chalupe mam, grunt mam, ciebie, glupia, mam, a i tego raka utrapionego takze.
To mówiac pokazal na kolyske, w której rak utrapiony, tj. tegi roczny chlopak, wierzgal nogami i wrzeszczal, ze az uszy pekaly.
Kobieta poczela obcierac oczy fartuchem i rzekla:
- Co ta wszystko znaczy! Albo to on nie wie o papierach, cos je wozil z boru do boru?
Teraz Rzepa podrapal sie w glowe.
- Juzci bo wie.
Po chwili zas dodal:
- Pójde ja z nim pogadac. Moze to nic strasznego.
- Idz, idz! - rzekla kobieta - a wez ze soba rubla. Do niego bez rubla nie przystepuj.
Rzepa wydobyl ze skrzyni rubla i poszedl do pana pisarza.
Pisarz byl kawaler, nie mial wiec osobnego domu, ale mieszkal w czworakach stojacych nad stawem, czyli w tak zwanym murowancu. Tam w osobnej sieni mial dwie izby na swój uzytek.
W pierwszej izbie nie bylo nic, tylko troche slomy i para kamaszów, druga byla zarazem salonem i sypialnia. Stalo tam lózko nie zascielane prawie nigdy, na lózku dwie poduszki bez poszewek, z których sypaly sie pierze; obok stól, na nim kalamarz, pióra, ksiazki kancelaryjne, kilkanascie zeszytów Izabeli hiszpanskiej wydawnictwa pana Breslauera; dwa brudne kolnierzyki angielskie, sloik pomady, gilzy do papierosów i wreszcie swieca w blaszanym lichtarzu z rudym knotem i muchami potopionymi w loju kolo knota.
Przy oknie wisialo spore lustro, naprzeciw zas okna miescila sie komoda obejmujaca nader wykwintna tualete pana pisarza: róznych odcieniów majtki, kamizelki bajecznych kolorów, krawaty, rekawiczki, lakierki, a nawet i cylinder, którego pan pisarz uzywal wtedy, gdy wypadlo mu jechac do powiatowego miasta Oslowic.
Oprócz tego w chwili, o której mowa, na krzesle przy lózku spoczywaly korty i nankiny pana pisarza, sam zas pan pisarz lezal w poscieli i czytal zeszyt Izabeli hiszpanskiej wydawnictwa pana Breslauera.
Polozenie jego, to jest nie pana Breslauera, ale pana pisarza, bylo okropne, tak nawet okropne, ze trzeba by miec chyba styl Wiktora Hugo, zeby je opisac, jak bylo okropne.
Przede wszystkim w ranie czul wsciekly ból. Owo czytanie Izabeli, które bylo dlan zawsze najmilsza pociecha i rozrywka, teraz powiekszalo jeszcze nie tylko ból, ale i gorycz, jaka go trapila po owym wypadku z Kruczkiem.
Mial troche goraczki i ledwo mógl zebrac sie z myslami. Czasem nawiedzaly go straszne marzenia. Czytal wlasnie, jak mlody Serrano przybywa do Eskurialu pokryty ranami po swietnym zwyciestwie nad karlistami. Mloda Izabela przyjmuje go wzruszona i blada. Muslin faluje zywo na jej piersiach.
- Jenerale! tys ranny? - pyta Serrana ze drzeniem w glosie.
Tu nieszczesliwemu Zolzikiewiczowi zdaje sie, ze istotnie jest Serranem.
- Oj! oj! jestem ranny! - powtarza przygnebionym glosem. - Najjasniejsza pani, przebacz! Nie moge ci powiedziec: gdzie. Etykieta nie pozwala. Oj! oj! A zeby to najjasniejsze!...- Spocznij, jenerale! Siadaj! siadaj! Opowiedz mi swoje bohaterskie czyny.
- Opowiedziec moge, ale usiasc zadna miara - wola zdesperowany Serrano. - Oj! Wybacz, królowo. Ten przeklety Kruczek!... chcialem powiedziec: Don Jose... Aj! aj! aj!
Tu ból rozprasza marzenie. Serrano rozglada sie; swieca pali sie na stole i pryska, bo wlasnie zaczela sie palic nasiaknieta lojem mucha; inne muchy laza po scianach... A? Wiec to czworaki, nie Eskurial? Królowej Izabeli nie ma? Tu pan Zolzikiewicz przychodzi calkowicie do przytomnosci, podnosi sie na lózku, macza chustke w dzbanku z woda stojacym pod lózkiem i zmienia oklad.
Po czym zwraca sie do sciany, zasypia, a raczej rozmarza sie w pólsnie, w póljawie, i oczywiscie jedzie znowu jakby ekstrapoczta do Eskurialu.
- Mily Serrano! kochanku mój! sama opatrze twe rany - szepcze królowa.
Serranowi wlosy na glowie powstaja. Czuje cala okropnosc swej pozycji. Jak tu nie posluchac królowej, a jak tu zarazem poddac sie interesujacemu opatrunkowi? Zimny pot wystepuje mu na czolo, gdy nagle...
Nagle królowa znika, drzwi otwieraja sie z trzaskiem i staje w nich ni mniej, ni wiecej; jak tylko Don Jose, zaciety wróg Serrana.
- Czego tu chcesz? Ktos ty? - wola Serrano.
- To ja, Rzepa - odpowiada ponuro Don Jose.
Zolzikiewicz budzi sie po raz drugi; Eskurial staje sie znów murowancem; swieca sie pali, mucha przy knocie trzeszczy i pryska blekitnymi kropelkami; we drzwiach stoi Rzepa, a za nim... pióro wypada mi z reki... przez pólodchylone drzwi wsadza leb i kark Kruczek.
Potwór trzyma oczy utkwione w pana Zolzikiewicza i zdaje sie usmiechac.
Zimny pot naprawde wystepuje na skronie pana Zolzikiewicza, a przez glowe przelatuje mu mysl: "Rzepa przyszedl polamac mi kosci, a Kruczek z drugiej strony..."
- Czego tu obaj chcecie? - wola wystraszonym glosem.
Ale Rzepa kladzie rubla na stól i odzywa sie pokornie:
- Jelemozny pisarzu! a to ja przyszedlem wedle... tej branki.
- Won! won! won! - krzyknie na to Zolzikiewicz, w którego nagle duch wstapil.
I wpadlszy w wscieklosc zrywa sie do Rzepy, ale w tej chwili w karlistowskiej ranie zabolalo go srodze, pada wiec nazad na poduszki wydajac tytko przygluszone jeki:
- Oj! oj!
ROZDZIAL TRZECI
Rozmyslania i eureka!
Rana ognila sie.
Widze, jak piekne czytelniczki poczynaja lzy ronic nad moim bohaterem, a zatem, nim która z nich zemdleje, pospieszam dodac, ze jednak bohater nie umarl z tej rany. Przeznaczonym mu bylo zyc jeszcze dlugo. Zreszta gdyby umarl, zlamalbym pióro i skonczyl powiesc, ale ze nie umarl, ciagne wiec dalej.
Owóz wiec rana ognila sie, ale nadspodziewanie wyszla na korzysc kanclerzowi z Baraniej Glowy, a stalo sie to bardzo prostym sposobem: sciagnela mu h u m o r y z glowy, wiec zaczal myslec jasniej i zaraz poznal, ze robil dotychczas same glupstwa. [Bo tylko prosze posluchac: kanclerz zagial sobie, jak mówi w Warszawie, parol na Rzepowa i nie dziwic sie mu, bo tez to byla kobieta, jakiej drugiej nie znalezc w calym powiecie oslowickim, chcial sie wiec pozbyc Rzepy. Gdyby raz Rzepe wzieli do wojska, kanclerz móglby sobie powiedziec: "Hulaj dusza bez kontusza." Ale nie tak latwo bylo zamiast wójtowego syna podsunac Rzepe. Pisarz jest potega: Zolzikiewicz byl potega miedzy pisarzami, to jednak nieszczescie, ze w sprawie poboru nie byl ostatnia instancja. Tu przychodzilo miec do czynienia ze straza ziemska, z komisja wojskowa, z naczelnikiem powiatu, z naczelnikiem strazy, które to wszystkie osobistosci bynajmniej nie byly interesowane, zeby zamiast Buraka obdarzyc armie - i panstwo Rzepa. "Umiescic go w spisie wojskowym? i cóz dalej?" - pytal sie siebie mój sympatyczny bohater. Spisy sprawdza, a ze metryki musza byc zalaczone i ze Rzepie trudno takze zakneblowac usta, dadza wiec nosa, zrzuca moze jeszcze z pisarstwa i skonczylo sie.
Najwieksi ludzie pod wplywem namietnosci robili glupstwa, ale w tym wlasnie ich wielkosc, ze poznawali sie na tym dosc wczesnie. Zolzikiewicz powiedzial sobie, ze obiecawszy Burakowi zaciagnac Rzepe na liste popisowych uczynil pierwsze glupstwo, poszedlszy do Rzepowej i napadlszy ja przy medlicy uczynil drugie glupstwo; przestraszywszy ja i meza poborem, uczynil trzecie glupstwo. O chwilo szczytna! w której maz prawdziwie wielki mówi sobie: "Jestem oslem!", nadeszlas wówczas i dla Baraniej Glowy, zlecialas jakoby na skrzydlach z tej krainy, gdzie wzniosle wspiera sie na szczytnym, bo Zolzikiewicz powiedzial sobie wyraznie: "Jestem oslem!"
Czyz jednak mial porzucic plan teraz, kiedy oblal go juz krwia wlasnych... (w zapale powiedzial: wlasnych piersi), mialzeby porzucic plan, gdy uswiecil go nowiutka para kortowych, za która nie zaplacil jeszcze Srulowi, i para nankinowych, która sam nie wiedzial, czy dwa razy mial na sobie?
Nie i nigdy!
Przeciwnie, teraz, gdy do apetytu na Rzepowa przylaczyla sie jeszcze chec zemsty nad obojgiem i nad Kruczkiem z nimi razem. Zolzikiewicz przysiagl sobie, ze kpem bedzie, jezeli Rzepie sadla za skóre nie zaleje.
Myslal wiec nad sposobami pierwszego dnia, zmieniajac oklady, myslal drugiego, zmieniajac oklady, myslal trzeciego; zmieniajac oklady, i czy wiecie, co wymyslil? Oto nic nie wymyslil!
Na czwarty dzien przywiózl mu stójka z oslowickiej apteki diachylum: Zolzikiewicz rozsmarowal na platek, przylozyl i - co za cudowne skutki tego medicamentum! - prawie jednoczesnie wykrzyknal:
- Znalazlem!
Istotnie cos znalazl.
ROZDZIAL CZWARTY
który by mozna zatytulowac: Zwierz w sieci
W pare dni potem, nie wiem dobrze, czy w piec, czy w szesc, w alkierzu karczmy baranioglowskiej siedzial wójt Burak, lawnik Gomula i mlody Rzepa. Wójt wzial za szklanke.
- Przestalibysta sie o to swarzyc, kiedy nie mata o co! - rzekl wójt.
- A ja powiadam, ze Francuz nie da sie Prusakowi - mówi Gomula uderzajac piescia o stól.
- Prusak, psia jucha, chytry! - odparl Rzepa.
- To co, ze chytry? Turek pomoze Francuzowi, a Turek je namocniejszy.
- Co wy wieta. Namocniejszy jest Harubanda (Garibaldi )!
- Musista wstali do góry... plecami. A wysta skad wyrwali Harubande?
- Co go mialem wyrywac? A bo to ludzie nie gadali, ze szesc lat temu plywal po Wisle ze statkami i z moca wielka? Ino mu sie piwo w Warsiawie nie spodobalo, bo zwyczajny doma lepszego, to sie i wrócil.
- Nie bluznilibyscie po próznicy. Kuzden Swab to je Zyd.
- Przecie Harubanda nie Swab.
- Ino co?
- Ba? co? musi: cysarz, i basta.
- Oj, strasniescie madrzy!
- Wysta tez nie madrzejsi.
- A kiejsta tacy madrzy, to powidzta, jak ta bylo na przezwisko pierwszemu rodzicowi?
- Jak? jusci: Jadam.
- No, to na krzestne imie, ale na przezwisko?
- Czy ja wiem.
- - A widzita? A ja wiem: Na przezwisko bylo mu: "Skruszyla".
- Chybascie pypcia dostali.
- Nic wierzyta, to posluchajta: Gwiazdo morza, któras Pana Mlekiem swoim wykarmila! Tys smierci szczep, który wszczepil Pierwszy rodzic, skruszyla.
- A co, czy nie Skruszyla?
- No, jusci prawda.
- Napilibysta sie lepiej - rzeki wójt.
- Zdrowie wasze, kumie!
- Zdrowie wasze!
- Haim!
- Siulim!
- Daj, Panie Boze, szczescie!
Wypili wszyscy trzej, ale ze to bylo w czasie francusko- pruskiej wojny, lawnik wiec Gomula znowu wrócil do polityki.
- Francuzy - rzekl - to tez jest balamutny naród. Ja ich ta nie pamietam, ale mój ojciec to powiadal, ze jak stali u nas kwaterami, to ta sadny dzien byl w calej Baraniej Glowie. Strasznie do bab ciekawe! Mere naszej chalupy mieszkal Stas, ociec Walentego, a u nich tez stal Francuz - moze i dwóch! - czy ja wiem? Az tu sie budzi Stas w nocy i mówi: "Kaska, Kaska! Mnie sie widzi, ze to Francuz coscic kiele ciebie majstruje? A ona powiada: "A i mnie sie widzi to samo." Tak Stas powiada: "A powiedzze mu, zeby sobie poszedl precz!" - "Ba - powiada baba - gadajze z nim, kiej on po polsku nie rozumie!" To i cóz mial robic.
- No! napijwa sie jeszcze - rzekl po chwili Burak.
- Daj, Panie Boze, szczescie!
- Panie Boze zaplac!
- No, za wasze zdrowie!
Napili sie znowu, a ze pili arak, Rzepa wiec uderzyl wyprózniona szklanka o stól i rzekl:
- Ej! dobroc tez to, dobroc!
- Ano jeszcze? - rzekl Burak.
- Nalejta!
Rzepa stawal sie coraz czerwienszy, Burak dolewal mu ciagle.
- A wy - rzekl wreszcie do Rzepy - to choc korzec grochu zarzucita na plecy jedna reka, a balibysta sie pójsc na wojne!
- Co bym sie mial bac? Kiej sie bic, to sie bic.
Gomula na to rzekl:
- Jenszy jest maly a odwazny, jenszy wielgi i mocny, i bojacy.
- A nieprawda! - rzekl Rzepa - ja ta nie jestem bojacy.
Gomula zas na to:
- Kto was tam wie?
- A ja pojedam - odparl Rzepa pokazujac piesc jak bochenek chleba - ze ino bym was zajechal w pacierze ta piescia, to rozlecielibyscie sie jak stara beczka.
- A moze i nie.
- Chceta spróbowac?
- Dajta spokój - wtracil wójt. - Bedzieta sie bili czy co? Ot, napijwa sie jeszcze.
Napili sie znowu, ale Burak i Gomula tylko ze umoczyli usta. Rzepa zas wypil cala szklanke araku, az mu oko zbielalo.
- Pocalujta sie teraz - rzekl wójt.
Rzepa az sie rozplakal przy usciskach i pocalunkach, co bylo znakiem, ze juz podpil dobrze; po czym zaczal wyrzekac, gorzko wspominajac graniaste ciele, które dwa tygodnie temu zdechlo mu w nocy w oborze.
- Oj! jakiego to cielaka Pan Bóg zabral ode mnie! - wolal zalosnie.
- No, nie smucta sie! - rzekl Burak. - Do pisarza z urzedu przyszlo pisanie, ze pono dworski las pójdzie na gospodarzy.
Rzepa odpowiedzial na to:
- I po sprawiedliwosci! Albo to pan las sial?
Ale potem zaraz znów zaczal zawodzic:
- Oj! co cielak byl, to cielak; jak ta krowe huknal lbem przy ssaniu, to az zadem pod belke poleciala.
- Pisarz mówil...
- Co mi ta pisarz! - przerwal gniewnie Rzepa. - Pisarz dla mnie:
Tyle znaczy.
Co Ignacy...
- Nie pomstowalibyscie! Napijwa sie!
Napili sie jeszcze raz. Rzepa jakos sie pocieszyl i siadl spokojnie na zydlu, a wtem drzwi sie otworzyly i ukazaly sie w nich: zielona czapka, zadarty nos i kozia bródka pisarza.
Rzepa, który czapke mial nasunieta na tyl glowy, zrzucil ja zaraz na ziemi, powstal i wybelkotal:
- Pochwalony.
- Jest tu wójt? - spytal pisarz.
- Jest! - odpowiedzialy trzy glosy.
Pisarz zblizyl sie, zaraz tez podlecial i Szmul arendarz z kieliszkiem araku. Zolzikiewicz powachal, skrzywil sie i siadl przy stole.
Chwile panowalo milczenie. Na koniec Gomula zaczal:
- Panie pisarzu?
- Czego?
- Czy to prawda wedle tego boru?
- Prawda. Musicie tylko podpisac prosbe cala gromada.
- Ja tam nie bede nic podpisywal - ozwal sie Rzepa, który mial wstret wspólny wszystkim chlopom do podpisywania swego nazwiska.
- Ciebie sie tez nikt nie bedzie prosil. Nic podpiszesz, to nic nie dostaniesz. Twoja wola.
Rzepa zaczal sie drapac w glowe, pisarz zas, zwróciwszy sie do wójta i do lawnika, rzekl tonem urzedowym:
- O lesie prawda, ale kazdy musi ogrodzic swoja czesc plotem, zeby nie bylo sporów.
- To- ta plot bedzie wiecej kosztowal, niz las wart - wtracil Rzepa.
Pisarz nie zwracal na niego uwagi.
- Na koszta plotu - mówil do wójta i lawnika - rzad przysyla pieniadze. Jeszcze kazdy na tym zarobi, bo wypada po piecdziesiat rubli na glowe.
Rzepie az sie oczy zaiskrzyly po pijanemu.
- A, jak tak, to podpisze. A pieniadze gdzie sa?
- Sa u mnie - rzekl pisarz. - A to dokument.
To rzeklszy wydobyl zlozony we czworo papier i odczytal cos, czego chlopi wprawdzie nie rozumieli, ale radowali sie bardzo; gdyby jednak Rzepa byl trzezwiejszy, dojrzalby, jak wójt mrugal na lawnika.
Potem, o dziwo! pisarz wydobywszy pieniadze rzekl:
- No! który pierwszy?
Podpisywali kolejno, gdy zasie Rzepa wzial sie do pióra, Zolzikiewicz usunal dokument i rzekl:
- A moze nie chcesz? Tu wszystko dobrowolnie.
- Co nie mam chciec?
A pisarz na to:
- Szmul!
Szmul ukazal sie we drzwiach.
- Ny, co pan pisarz chce?
- Chodz i ty na swiadka, ze tu wszystko dobrowolnie.
A potem znów powiada do Rzepy:
- Moze nie chcesz?
Ale Rzepa juz podpisal i zyda usadzil nie gorszego od Szmula, potem wzial pieniadze od pisarza, calych piecdziesiat rubli, i schowawszy je za pazuche zawolal:
- A dajta no jeszcze haraku!
Szmul przyniósl: wypili raz i drugi. Nastepnie Rzepa wsparl piesci na kolanach i poczal drzemac.
Kiwnal sie raz, kiwnal sie drugi raz, na koniec zwalil sie z zydla mruknawszy: "Boze! badz milosciw mnie grzesznemu!" - i usnal.
Rzepowa nie przyszla po niego, bo wiedziala, ze jesli sie upil, to moze sie jej co oberwac. Tak i bywalo. Na drugi dzien Rzepa przepraszal zone, calowal ja po rekach. Po trzezwemu nie dal jej nigdy zlego slowa, ale po pijanemu czasem jej sie co obrywalo.
Przespal wiec Rzepa w karczmie cala noc. Nazajutrz rozbudzil sie o wschodzie slonca. Patrzy, wylupia oczy, az to nie jego chalupa, ale karczma, i nie alkierz, w którym siedzial wczoraj, ale ogólna izba z szynkwasem.
- Imie Ojca i Syna, i Ducha.
Patrzy jeszcze lepiej, slonce juz wschodzi i zaglada przez ubarwione szyby za szynkwas, a w oknie stoi Szmul ubrany w smiertelna koszule i w cycele na glowie; stoi w oknie i kiwa sie, i modli sie glosno.
- Szmul! psio- wiaro! - zawolal Rzepa.
Ale Szmul nic. Kiwnal sie naprzód, kiwnal w tyl; wyciagnal zza pazuchy jakis rzemien, pocalowal go i dalej wrzeszczec na Pana Boga, dziekujac mu, ze oto daje zorze ranna i slonce na niebie, ze zdjal noc z ziemi, a uczynil dzien, ze jest wielki i mocny.
Wiec Rzepa zaczal sie macac, jak robi kazdy chlop przespawszy noc w karczmie. Namacal pieniadze.
- Jezus Maryja! a to co?
Tymczasem Szmul przestal sie modlic i zdjawszy smiertelna koszule i cycele poszedl je schowac do alkierza, a potem wrócil wolnym krokiem, powazny i spokojny.
- Szmul!
- Ny, czego chcesz?
- Co to ja mam za pieniadze?
- Co, glupi, nie wiesz? Toc sie wczoraj z wójtem zgodziles, ze za jego syna bedziesz losowal, i pieniadze wziales, i kontrakt podpisales.
Dopiero chlop zbladl jak sciana: rzucil czapke o ziemie, potem sam grzmotnal sie o nia i jak nie ryknie, az sie szyby w karczmie zatrzesly.
- No, pasiol won, ty saldat! - rzekl flegmatycznie Szmul.
W pól godziny potem Rzepa zblizal sie do chalupy; Rzepowa, która wlasnie gotowala strawe, uslyszawszy go, jak skrzypial wrotami, prosto od komina pobiegla na jego spotkanie, gniewna bardzo.
- Ty pijaku! - zaczela.
Ale spojrzawszy na niego, az sie sama przerazila, bo ledwo go poznala!
- A tobie co jest?
Rzepa wszedl do chaty i z poczatku ani slowa nie mógl przemówic, tylko siadl na lawie i patrzyl w ziemie. Ale kobieta zaczela pytac i dopytala wreszcie wszystkiego. "Zaprzedali mnie - jako Zydy Chrystusa" - zakonczyl wreszcie Rzepa, nie baczac, ze Chrystus w innych nieco warunkach zostal zaprzedany faryzeuszom... Wówczas ona z kolei uderzyla w lament wielki; on za nia; dzieciak w kolysce zaczal wrzeszczec; Kruczek we drzwiach wyl tak zalosnie, ze az z innych chalup powylatywaly baby z lyzkami w reku, pytajac jedna drugiej:
- Co sie tam u Rzepów stalo?
- Musial ja bic czy co?
A tymczasem Rzepowa lamentowala jeszcze bardziej niz Rzepa, bo milowala ona jego, nieboga, nad wszystko w swiecie.
ROZDZIAL PIATY
w którym poznajemy cialo prawodawcze Baraniej Glowy i glównych jego przywódców
Nazajutrz dzien bylo posiedzenie sadu gminnego. Lawnicy poschodzili sie z calej gminy z wyjatkiem panów, alias szlachty, z której jakkolwiek kilku bylo lawnikami, ale tych kilku, nie chcac róznic sie od ogólu, trzymalo sie polityki angielskiej, to jest zasady nieinterwencji, tak zachwalanej przez znakomitego meza stanu Johna Bright. Nie wylaczalo to jednak posredniego wplywu "inteligencji" na losy gminne. Jesli bowiem ktos z "inteligencji" mial sprawe, wówczas wigilia posiedzenia zapraszal pana Zolzikiewicza do siebie, przynoszono nastepnie do pokoju przedstawiciela inteligencji - wódeczke, podawano cygara i wtedy obgadywala sie rzecz z latwoscia. Potem nastepowal obiad, na który zapraszano pana Zolzikiewicza uprzejmymi slowami: "Ano, siadaj, panie Zolzikiewicz! siadaj!"
Pan Zolzikiewicz tez siadal, a na drugi dzien mawial niedbale do wójta: "Bylem wczoraj na obiedzie u Mieciszewskich, Skorabiewskich lub Oscieszynskich. Hm! córka w domu jest: rozumiem, co to znaczy!" Przy obiedzie zas pan Zolzikiewicz staral sie zachowywac dobre maniery, jesc rozmaite zagadkowe potrawy tak, jak uwazal, ze inni jedza, i nie okazywac przy tym, jakoby ta poufalosc z dworem miala go zbytecznie cieszyc.
Byl to czlowiek pelen taktu, który wszedzie umial sie znalezc: dlatego tez nie tylko nie tracil w takich razach smialosci, ale wtracal sie do rozmowy wspominajac przy tym "tego poczciwego komisarza" lub "tego wybornego sobie naczelnika", z którymi wczoraj lub onegdaj machnal malenka pulke po kopiejce punkt. Slowem, staral sie okazac, ze jest za pan brat z pierwszymi powagami w oslowickim powiecie. Uwazal wprawdzie, ze w czasie jego opowiadan panie dziwnie jakos patrzyly w talerz, ale sadzil, ze to taka moda. Po obiedzie dziwilo go takze nieraz, ze szlachcic nie czekajac, az on sie zegnac zacznie, klepal go w lopatke i mówil: "No, to bywaj zdrów, panie Zolzikiewicz!", ale znów sadzil, ze to w dobrych towarzystwach przyjete. Przy tym sciskajac na pozegnanie reke gospodarza domu uczuwal w niej zawsze cos szeleszczacego. Wówczas zginal palce i drapiac szlachcica w dlon, wygarnial z niej to "cos szeleszczacego" nie zapominajac jednak nigdy dodac: "A, panie dobrodzieju! miedzy nami to niepotrzebne! a co do sprawy, moze pan dobrodziej byc spokojny!"
Jakoz pan dobrodziej istotnie mógl byc spokojny, pan Zolzikiewicz bowiem trzymal w reku Buraka i lawnika Gomule, a we trzech trzymali w reku caly sad, któremu pozostawionym bylo poswiadczac tylko to, co owa trójka postanowila. Nie bylo w tym nic dziwnego, w kazdym bowiem ciele zbiorowym jednostki genialne zagarniaja zwykle caly wplyw, a z nim razem i ster w swoje rece.
Przy tak sprezystym zarzadzie i przy wrodzonych talentach pana Zolzikiewicza sprawy gminne szlyby zapewne jak najlepiej, gdyby nie jedno nieszczescie, a mianowicie, ze pan Zolzikiewicz w niektórych tylko sprawach zabieral glos i tlumaczyl sadowi, jak nalezy ze stanowiska prawnego na rzecz sie zapatrywac; reszte zas spraw, zwlaszcza nie poprzedzonych niczym szeleszczacym, pozostawial samodzielnemu uznaniu sadu i podczas przebiegu ich spokojnie dlubal w nosie, ku wielkiemu zaniepokojeniu lawników, którzy wówczas czuli sie po prostu bez glowy.
Ze szlachty, a wyrazajac sie scislej: z panów, jeden tylko pan Floss, dzierzawca Malych Postepowic, bywal poczatkowo jako lawnik na sadach gminnych i twierdzil, ze inteligencja powinna w nich brac udzial. Ale miano mu to powszechnie za zle. Szlachta twierdzila bowiem, ze pan Floss musi byc "czerwony", czego zreszta i samo nazwisko jego: Floss, dowodzilo, chlopi zas w demokratycznym poczuciu wlasnej odrebnosci utrzymywali, ze nie wypada siadac panu na jednej lawie z chlopami, czego najlepszym dowodem jest, ze "jensze panowie tego nie robia". W ogóle chlopi mieli do zarzucenia panu Flossowi to, ze nie jest panem z panów, ze zas nie lubil go i pan Zolzikiewicz, bo pan Floss nie staral sie niczym szeleszczacym zasluzyc na jego przyjazn, a raz na posiedzeniu jako lawnik nakazal mu nawet milczenie, niechec wiec ku niemu byla powszechna: skutkiem czego uslyszal pewnego pieknego poranka wobec calej gminy z ust siedzacego obok lawnika, co nastepuje: "Albo to wielmozny pan - to pan? Pan Oscieszynski - to jest pan, pan Skorabiewski - to jest pan, a wielmozny pan - to nie pan, ino dorobiec." Uslyszawszy to pan Floss, który wlasnie takze kupil byl jakos w owym czasie Krucha Wole, plunal na wszystko i gmine pozostawil gminie, tak jak w swoim czasie miasto pozostawiono miastu. Szlachta zas mówila: "Doigral sie", przy czym na obrone zasady nieinterwencji przytaczano jedno z tych przyslów stanowiacych madrosc narodów: "Smaruj chlopa etc."
Gmina tedy, nie zaklócona udzialem "inteligencji", radzila o wlasnych sprawach bez pomocy powyzszego pierwiastku, a za posrednictwem tylko baranioglowskiego rozumu, który przeciez dla Baraniej Glowy powinien byl wystarczac na mocy tejze zasady, na mocy której paryski rozum wystarcza dla Paryza albo np. autonomiczny galicyjski dla Galicji. Zreszta pewna jest rzecza, ze praktyczny rozsadek albo inaczej tak zwany w "Nadwislanskim Kraju"' i jemu przyleglych okolicach "zdrowy chlopski rozum" wiecej jest wart od kazdej obcozywiolowej inteligencji, ze zas mieszkancy tak wymienionego powyzej kraju, jak i jeszcze przyleglych prowincji z urodzenia juz ów "zdrowy rozum" na swiat przynosza, to - zdaje mi sie - nie potrzebuje byc dowodzonym.
Okazalo sie to takze zaraz w Baraniej Glowie, gdy na posiedzeniu, o którym mowa, odczytano zapytanie z urzedu, czy gmina nie zechce wlasnym kosztem na przestrzeni swych gruntów naprawic goscinca wiodacego do Oslowic. Projekt ten w ogóle nadzwyczaj nie podobal sie zgromadzonym patres conscripti, jeden zas z miejscowych senatorów wyrazil swiatly poglad, ze goscinca nie ma potrzeby naprawiac, bo mozna jezdzic przez lake pana Skorabiewskiego. Gdyby pan Skorabiewski byl obecny na posiedzeniu, bylby zapewne znalazl cos do nadmienienia przeciwko temu pro publico bono, ale pana Skorabiewskiego nie bylo, i on bowiem trzymal sie zasady nieinterwencji. Projekt wiec bylby przeszedl niezawodnie unanimitate, gdyby nie to, ze pan Zolzikiewicz byl poprzedniego dnia na obiedzie, podczas którego opowiadal pannie Jadwidze scene uduszenia dwóch generalów hiszpanskich w Madrycie, wyczytana w Izabeli hiszpanskiej wydawnictwa pana Breslauera, po obiedzie zas przy uscisnieciu dloni pana Skorabiewskiego poczul w reku cos szeleszczacego. Pan pisarz tedy, zamiast zapisac poprawke, przestal dlubac w nosie i polozyl pióro, co oznaczalo zawsze, ze pragnie glos zabrac.
- Pan pisarz chce cosik powiedziec - rozlegly sie glosy w zgromadzeniu.
- Ja chce powiedziec, zescie durnie - odpowiedzial z flegma pan pisarz.
Potega prawdziwej parlamentarnej wymowy, chocby w najtresciwszej zawarta formie, tak jest wielka, ze po powyzszym oredziu, oznaczajacym protest przeciw poprawce i w ogóle przeciw administracyjnej polityce ciala baranioglowskiego, cialo wymienione poczelo spogladac po sobie z niepokojem i drapac sie w szlachetne organa myslenia, co u tego ciala bylo niezawodna oznaka glebszego w rzecz wnikania. Wreszcie po dlugiej chwili milczenia jeden z jego reprezentantów ozwal sie tonem zapytania:
- Abo co?
- Boscie durnie!
- Musi tak byc! - ozwal sie jeden glos.
- Laka laka - dodal drugi.
- A na wiosne to nawet bez nia nie przejechac - zakonczyl trzeci.
Skutkiem tego poprawka zalecajaca lake pana Skorabiewskiego upadla, przyjeto projekt urzedowy i zaczal sie rozklad kosztów naprawy goscinca wedle nadeslanego kosztorysu. Poczatkowo postawiono jeszcze projekt, aby koszta te poniósl wylacznie dwór, który za to pozostaje w niezaprzeczonej juz uzywalnosci laki, ale gdy i ten nowy projekt dzieki panu Zolzikiewiczowi upadl, starania kazdego z prawodawców zwrócily sie juz tylko do zwalenia ciezaru z siebie na drugiego i do niepozbawiania blizniego tej wewnetrznej slodyczy i zadowolenia, jakie sa bezposrednim wyplywem poczucia, ze dla dobra ogólnego ponosi sie jak najwieksze ofiary. Sprawiedliwosc do tego stopnia byla juz wkorzeniona w umysly ciala prawodawczego baranioglowskiego, ze nie udalo sie nikomu wykrecic z wyjatkiem samego wójta i lawnika Gomuly, którzy natomiast wzieli na siebie ciezar przypilnowania, azeby wszystko szlo jak najpredzej.
Nalezy jednak wyznac, ze tak bezinteresowne poswiecenie sie ze strony wójta i lawnika, jak kazda cnota wychodzaca poza obreb pospolitosci, obudzilo pewna zazdrosc w innych lawnikach, a nawet wywolalo jeden glos protestacji, który ozwal sie gniewliwie:
- A wy to dlaczego nie bedzieta placic?
- A coze my to bedziem darmo pieniadze dawac, kiej tego, co wy zaplacita, wystarczy - powiedzial na to Gomula.
Byl to argument, na który - spodziewam sie - nie tylko zdrowy rozsadek baranioglowski, ale i zaden inny nie znalazlby odpowiedzi; glos zatem protestujacego umilkl na chwile, a po chwili odrzekl tonem przekonania:
- A prawda!
Sprawa byla calkowicie ukonczona i przystapiono by zapewne bezzwlocznie do roztrzasania innych, gdyby nie nagle a niespodziewane wtargniecie do izby prawodawczej dwóch prosiat, które wpadlszy jak szalone przez niedomkniete drzwi, zaczely bez zadnej rozumnej przyczyny latac po izbie, krecic sie pod nogami i kwiczec wnieboglosy. Oczywiscie obrady zostaly przerwane, cialo prawodawcze zas rzucilo sie w pogon za intruzami i przez pewien czas deputowani z rzadka jednomyslnoscia powtarzali: "A syk! a ciu! azeby was paralus!", i tym podobnie. Prosieta tymczasem zabily sie pod nogi pana Zolzikiewicza i splamily mu jakas nadzwyczaj podejrzana zielonoscia druga pare kortowych koloru piaskowego, o której to zielonosci - gdyby nasze gazety mialy jak sie nalezy korespondencje z prowincji - czytalibysmy, ze sie wyprac nie dala, choc pan Zolzikiewicz zmywal ja glicerynowym mydlem i tarl wlasna szczoteczka od zebów.
Dzieki jednak stanowczosci i energii, która jak nigdy, tak i w tym wypadku nie opuscila przedstawicieli gminy baranioglowskiej, prosieta zostaly pochwycone za zadnie nogi i mimo najusilniejszych protestacji wyrzucone za drzwi, po czym juz mozna bylo przejsc do porzadku dziennego. Na porzadku tym znajdowala sie obecnie sprawa wloscianina imieniem Sroda ze wzmiankowanym wyzej panem Flossem. Zdarzylo sie, ze woly. Srody, najadlszy sie w nocy koniczyny pana Flossa, nad ranem opuscily ten padól lez i nedzy, przenióslszy sie do lepszego - wolowego swiata. Zrozpaczony Sroda przedstawil cala te smutna sprawe sadowi proszac o poratowanie i sprawiedliwosc.
Sad, wniknawszy w glab rzeczy, z wlasciwa sobie bystroscia doszedl do przekonania, ze choc Sroda puscil umyslnie woly na pole Flossa, jednakze gdyby na tym polu rósl np. owies albo pszenica, nie zas ta "gadzina" koniczyna, woly cieszylyby sie dotychczas najlepszym i najpozadanszym zdrowiem i z pewnoscia nie doznalyby tych smutnych przypadlosci rozdecia, których padly ofiara. Wychodzac z tej premisy wiekszej i przechodzac droga równie logiczna, jak scisle prawna do mniejszej, sad wniósl, ze przyczyna smierci wolów w kazdym razie byl nie Sroda, ale pan Floss; zatem pan Floss powinien Srodzie za woly zaplacic, tytulem zas przestrogi na przyszlosc wniesc do kasy gminnej na kancelarie rs. 5. Suma powyzsza na wypadek, gdyby obwiniony wyplaty jej odmówil, miala byc sciagnieta z jego pachciarza Icka Zwejnos.
Nastepnie sadzono jeszcze wiele spraw natury cywilnej, wszystkie zas one, o ile dotyczyly blizej lub dalej genialnego Zolzikiewicza, byly sadzone zupelnie samodzielnie, a przy tym na wagach czystej sprawiedliwosci zawieszonych na gwichcie zdrowego baranioglowskiego rozumu. Dzieki przy tym angielskiej zasadzie nieinterwencji, jakiej trzymala sie wspomniana juz wyzej "inteligencja", powszechna zgoda i jednomyslnosc rzadko tylko bywaly zaklócane obocznymi wzmiankami o paralizu i przegniciu watroby, i morowej zarazie, wypowiadanymi sobie mimochodem w ksztalcie zyczen, tak przez strony sporne, jak i przez samych sedziów.
Sadze, ze równiez dzieki tej nieocenionej zasadzie nieinterwencji wszystkie sprawy mogly byc rozstrzygane w ten sposób, ze tak strona wygrywajaca, jak i przegrywajaca wnosily zawsze pewne kwoty, stosunkowo dosc znaczne, "na kancelarie". Zapewnialo to ubocznie tak pozadana w instytucjach gminnych niezaleznosc wójta i pisarza, a wprost moglo oduczyc ludzi pieniactwa i podniesc moralnosc gminy Barania Glowa do stanu, o jakim na prózno marzyli filozofowie XVIII stulecia. Godnym bylo uwagi takze i to, o czym zreszta wstrzymujemy sie od wypowiedzenia pochwalnego lub nagannego zdania, ze pan Zolzikiewicz zapisywal do ksiag zawsze tylko polowe kwot przeznaczonych na kancelarie, druga zas polowa przeznaczona byla na "nieprzewidziane wypadki", w jakich znalezc sie mogli pisarz, wójt i lawnik Gomula.
Na koniec przystapiono do sadzenia spraw kryminalnych, skutkiem czego wydano rozkaz stójce przyprowadzenia wiezniów i stawienia ich przed oblicze sadu. Nie potrzebuje dodawac, ze w gminie Barania Glowa przyjety byl najnowszy i najbardziej zgodny z wymaganiami cywilizacji system wiezienia cellowego, czyli komórkowego. Nie moze to byc podawanym przez zle jezyki w zadna watpliwosc. Jeszcze dzis kazdy moze sie przekonac, ze w wójtowskim chlewku w Baraniej Glowie znajduje sie az cztery przegrody. Wiezniowie siedzieli w nich samotnie, w towarzystwie tych zwierzat, o których pewna zoologia dla uzytku mlodziezy mówi: "Swinia, zwierze slusznie tak nazwane dla swojej niechlujnosci etc.", a którym natura bezwarunkowo odmówila rogów, co moze takze sluzyc za dowód jej celowosci. Otóz wiezniowie siedzieli w komórkach tylko w takim towarzystwie, co, jak wiadomo, nie moglo im przeszkadzac w oddawaniu sie refleksji, rozmyslaniom nad zlem popelnionym i przedsiebraniu poprawy zycia.
Stójka tedy udal sie bezzwlocznie do owego cellowego wiezienia i z celek jego przyprowadzil przed oblicze sadu nie dwóch, ale wyraznie d w o j e przestepców, z czego czytelnik moze wniesc latwo, jak delikatnej natury i jak gleboko psychologicznie zawiklane sprawy przychodzilo czasem baranioglowskiemu sadowi rozstrzygac. Jakoz istotnie sprawa byla arcydelikatna. Pewien Romeo, inaczej zwany Wach Rechnio, i pewna Julia, inaczej zwana Baska Zabianka, sluzyli razem u pewnego gospodarza: on za parobka, ona za dziewke. I co tu ukrywac, kochali sie nie mogac zyc bez siebie, tak jak Newazendech bez Bezendecha, slowem: kochali sie, nie wiem, czy platonicznie, ale slowo na to daje, ze energicznie. Wkrótce jednak zazdrosc wkradla sie miedzy Romea i Julie, poniewaz ta ostatnia ujrzala raz Romea zabawiajacego sie przydlugo z Jagna ze dworu. Odtad nieszczesliwa Julia czekala tylko okazji. Jakoz pewnego dnia, gdy Romeo, wedle zapatrywania sie Julii, za wczesnie przyszedl z pola i natarczywie domagal sie jesc, przyszlo do wybuchu i zobopólnych wyjasnien, przy czym zamieniono wzajemnie kilka tuzinów uderzen piescia i warzachwia. Oczywiscie slady tych uderzen widne byly w sincach na idealnej twarzy Julii, równiez jak i na rozcietym czole pelnego meskiej dumy oblicza Romea. Sadowi pozostawalo teraz zawyrokowac, po czyjej stronie byla slusznosc i kto komu mial wreczyc tytulem wynagrodzenia, tak za zawód milosny, jak i za skutki wybuchu, zlotych piec, czyli, wyrazajac sie poprawniej, kop. sr. siedemdziesiat piec.
Zdrowej duchowej tresci sadu nie zdolal jeszcze owionac przegnily powiew Zachodu; dlatego brzydzac sie do glebi duszy emancypacja kobiet, jako rzecza wprost przeciwna wiecej sielankowym usposobieniom slowianskim, sad dal pierwszy glos Romeowi, który trzymajac sie za rozciety leb tak mówic poczal:
- Jelemozny sadzie! A to ta psia jucha juz dawno spokoju mi nie daje. Przyszedlem, jak kto dobry, na podwieczerz, a ona do mnie: "Ty psie, kasztanie, powiada, to gospodarz jeszcze w polu; a ty, pada, przychodzisz juz do domu? Za piecem, pada, sie ukladziesz i bedziesz na mnie mrygal?" A ja nigdy na nia nie mrygalem, ino co mnie widziala z Jagna ze dwora, com jej pomógl wiader ze studni wyciagac, to od tego czasu na mnie zla. Huknela mi misa o stól, malo mi strawa nie wyleciala, a potem i pozrec nie dala, tylko tak mi wymyslala: "Ty poganski synu, pada, ty odmiencze, ty ometro, ty sufraganie!" Dopiero jak mi powiedziala: "sufraganie", tak ja ja w pysk, ale ino tak, przez zlosci, a ona mnie warzachwia w leb...
Tu idealna Julia nie mogla juz wytrzymac, ale zlozywszy piesc i podsunawszy ja pod nos Romea, krzyknela przerazliwym glosem
- A nieprawda! nieprawda! nieprawda! Szczekasz jak pies!
Potem rozplakala sie calym wezbranym sercem i zwróciwszy sie do sadu poczela wolac:
- Jelemozny sadzie! Oj! ja nieszczesliwa sierota, o dla Boga, rety! Nie przy studni ja jego z Jagna widzialam, zeby ich olsnelo! - ino widzialam, jak poszli w zyto i tam z piec pacierzy siedzieli. Rozpusniku! powiadam, malos ty razy "gadol" do mnie, co mnie tak kochasz, zebys ino zaraz chcial mnie piescia pod ziobro! A zeby on skapial, zeby jemu jezyk kolem stanal! Nie warzachwia by jego po lbie, oj! doloz moja! ino klonica. Slonce jeszcze wysoko, a on juz z pola schodzi i zrec wola! Mówie mu, jak komu dobremu, grzecznie: "Ty zlodziejski potrecie, to gospodarz jeszcze w polu, a ty juz do dom?" Ale "sufraganie" mu nie mówilam, tak mi Panie Boze dopomóz... A zeby jego...
W tym miejscu wójt przywolal do porzadku obwiniona uczyniwszy jej uwage w ksztalcie zapytania:
- Nie stuliszze ty mordy, utrapiona?
Nastapila chwilowa cisza, sad poczal sie namyslac nad wyrokiem i - co za delikatne poczucie sytuacji! - pieciu zlotych nie przysadzil zadnej stronie, ale tylko, tak dla zachowania swej powagi, jak i dla przestrogi wszystkim zakochanym parom w calej Baraniej Glowie, skazal skarzacych sie na odsiedzenie jeszcze dwudziestu czterech godzin w cellowym wiezieniu i na zaplacenie na kancelarie po rubli srebrem jeden.
"Od Wacha Rechnia i Baski Zabianki na kancelarie po kopiejek srebrem piecdziesiat" - zapisal pan Zolzikiewicz.
Po czym posiedzenie bylo skonczone. Pan Zolzikiewicz wstal i pociagnal swoje kortowe koloru piaskowego w góre, a fioletowa kamizelke na dól. Lawnicy w zamiarze rozejscia sie juz brali za czapki i bicze, gdy nagle drzwi zamkniete po napadzie prosiat rozwarly sie na rosciez i ukazal sie w nich Rzepa, chmurny jak noc, a za nim Rzepowa i Kruczek.
Rzepowa byla bledziusienka jak plótno; jej sliczne, delikatne rysy wyrazaly smutek i pokore, a w wielkich czarnych oczach ukazywaly sie lzy, sciekajace nastepnie po policzkach.
Rzepa wszedl bylo hardy, z glowa zadarta, ale jak zobaczyl caly sad, a "metal" na wójcie, a krucyfiks, a kozia bródke i zadarty nos na wysokich nogach, tak zaraz stracil mine i dosc cichym glosem ozwal sie:
- Niech bedzie pochwalony!
- Na wieki wieków! - odpowiedzieli chórem lawnicy.
- A wy tu czego chceta? - spytal groznie wójt, który zrazu zmieszal sie, ale juz przyszedl do siebie. - Sprawe jaka mata?
Pobilista sie czy co?
Nadspodziewanie pan pisarz wtracil:
- Dajcie im mówic.
Rzepa zaczal:.
- Jelemozny sadzie... A niech to najjasniejsze...
- Cichaj! Cichaj! - przerwala kobieta - dajze mnie mówic, a ty cicho siedz.
To rzeklszy obtarta fartuchem lzy i nos i glosem drgajacym poczela opowiadac cala sprawe. Ach! ale gdziez to ona przyszla?
Oto przyszla na skarge na wójta i na pisarza: przed... wójta i pisarza. "Wzieli go - mówila - obiecowali mu las, byle podpisal, to i podpisal. Dali mu piecdziesiat rubli, a on byl pijany i nie wiedzial, ze zaprzedaje dole swoja i moja, i dzieciaka. Pijany byl, wielmozny sadzie, pijany jak nieboskie stworzenie - mówila dalej juz z placzem. - Toc pijany nie wie, co robi, toc i w sadzie, jak kto po pijanemu przeskrobie, to mu folguja, bo powiadaja: nie wiedzial, co robil. Na milosierdzie boze! a toc trzezwy czlowiek nie sprzedalby za piecdziesiat rubli doli swojej! Oj! ulitujta wy sie nade mna i nad nim, i nad dzieckiem niewinnym! W co ja sie obróce, nieszczesliwa, sama samiutenka na swiecie
bez niego, bez "nieboracyska" mojego! Oj, Bóg wam za to da szczescie i zaplaci wam za biedaków!"
Tu lkanie przerwalo jej dalsze slowa. Rzepa takze plakal i wycieral co chwila nos w palce. Lawnicy posowieli i spogladali jeden na drugiego, to znów na pisarza i wójta, nie wiedzac, co czynic.
Az Rzepowa znowu zebrala sie z glosem i tak mówic poczela:
- Chloposko chodzi jak struty. "Ciebie, powiada, zabije, dzieciaka zgladze, chalupe spale, a powiada, nie pójde i nie pójde." A cózem ja winna, nieboga? albo i dzieciak? On juz ani do gospodarstwa, ani do kosy, ani do siekiery, ino siedzi w izbie i wzdycha, i wzdycha, ale ja sadu czekalam; toc wy, ludzie, macie Boga w sercu i na nasza krzywde nie pozwolicie. Jezusie Nazarenski, o Matko Boska Czestochowska! przyczynze Ty sie, przyczyn za nami!...
Przez chwile slychac znów bylo tylko szlochanie Rzepowej, na koniec stary jeden lawnik mruknal:
- A, dyc to nieladno czleka upoic i zaprzedac
- Bo i nieladno! - odpowiedzieli inni.
- Niech was Bóg i Przenajswietsza Jego Rodzicielka blogoslawi - zawolala klekajac w progu Rzepowa.
Wójt zasromal sie, nie mniej markotny byl i lawnik Gomula; obaj zas spogladali na pisarza, który dlubal w nosie, ale gdy Rzepowa skonczyla, przestal dlubac w nosie i rzeki do mruczacych lawników:
- Jestescie durnie!
Nastala cisza, jak makiem sial, pisarz mówil dalej:
- Wyraznie stoi napisane, ze kto sie bedzie wtracal do dobrowolnego kontraktu, bedzie sadzony morskim sadem, a czy wiecie, durnie, co to jest morski sad? Wy tego, durnie, nie wiecie, morski sad to jest...
Tu wydobyl chustke i utarl nos, w którym przez ten czas nagromadzilo sie sporo materialu, potem glosem zimnym i urzedowym tak dalej swoja rzecz prowadzil:
- Który, kpie jeden z drugim, nie wiesz, co jest morski sad, to wsadz tylko nos w taka sprawe, a poznasz, co to jest morski sad, az cie siódma skóra zaboli. Jak sie ochotnik znajdzie za popisowego, to tobie jednemu z drugim wtracac sie do nich wara.
Ugoda podpisana, swiadkowie sa, i szabas! To sie rozumie w konstytucji, w jurysprudencji " i w prawie pierwszego zwodu " komisji najwyzszej do spraw wloscianskich, a nie wierzysz, to patrz w procedurze i w zsylkach. A jesli i pija przy tym, to i cóz? Albo to wy nie pijecie, durnie, zawsze i wszedzie?
Gdyby sama sprawiedliwosc z waga w jednym, a golym mieczem w drugim reku wylazla zza wójtowskiego pieca i stanela nagle miedzy lawnikami, nie bylaby ich wiecej przestraszyla jak ten morski sad, konstytucje, jurysprudencje, procedury i zsylki. Przez chwile panowalo gluche milczenie i dopiero po niejakim czasie ozwal sie Gomula cichym glosem na który obejrzeli sie wszyscy, jakby zdziwieni jego smialoscia:
- Dyc prawda! konie sprzedasz, napijesz sie; wolu sprzedasz, tez; swinie, tez. To juz taki obyczaj.
Tocwa napilismy sie i wtedy ino wedle obyczaju - wtracil wójt.
A potem lawnicy smielej zwrócili sie do Rzepy:
- Cóz, kiejs sobie piwa nawarzyl, to go pij.
- Albo to tobie szesc lat? Albo ty nie wiesz, co robisz?
- Lba ci przeciec nie urwa.
- A jak pójdziesz do wojska, to se do dom mozesz parobka najac: on cie ta zastapi i przy chalupie, i przy kobiecie.
Wesolosc poczela ogarniac z wolna zgromadzenie.
Nagle pisarz znowu otworzyl usta: uciszylo sie wszystko.
- Ale wy nie wiecie - mówil - w co wam sie wtracac, a czego nie tykac. W to, ze Rzepa grozil zonie i dzieciakowi, w to, ze obiecywal spalic wlasna chalupe, w to wy sie wtracac mozecie i takiej rzeczy plazem nie puscic. Kiedy Rzepowa przyszla na skarge, niechze od sadu bez sprawiedliwosci nie odchodzi.
- Nieprawda! nieprawda! - zawolala z rozpacza Rzepowa - ja sie nie skarzylam, ja ta nigdy zadny krzywdy od niego nie doznalam. O! Jezusie, o rany slodkie Boga zywego, chyba sie swiat juz skonczyl!
Ale sad sie zagail i bezposrednim jego rezultatem bylo, ze Rzepowie nie tylko nic nie wskórali, ale jeszcze sad, w slusznej troskliwosci tak o porzadek publiczny, jako i o calosc Rzepowej, postanowil ja ubezpieczyc przez zamkniecie Rzepy w chlewku na dwa dni. Zeby zas na przyszlosc podobne mysli nie przychodzily mu do glowy, postanowionym bylo przy tym, zeby na kancelarie zaplacil rubli srebrem dwa kopiejek piecdziesiat.
Ale Rzepa rzucil sie jak wsciekly i krzyknal, ze do chlewka nie pójdzie; co zas do kancelaryjnego, to nie dwa, ale piecdziesiat rubli wzietych od wójta rzucil na ziemie wolajac: "Niech je se ta bierze, kto chce!" Zaczal sie rozgardiasz straszny. Stójka wpadl i dalej Rzepe ciagnac; Rzepa go piescia, on Rzepe za leb; Rzepowa w krzyk, az jeden z lawników wzial ja za kark i wyrzucil za drzwi dawszy piescia w krzyz na droge, inni zas pomogli stójce zaciagnac Rzepe za koltuny do chlewka.
Pisarz tymczasem zapisal: "Od Wawrzona Rzepy rs. 1 kop. 25 na kancelarie."
Rzepowa szla do pustej chalupy prawie bez przytomnosci. Nie widziala nic przed soba i co kamien, to sie o niego potknela, a rece lamala nad glowa, a zawodzila:
- Oo! oo! oo!
Wójt, ze to mial serce dobre, wiec idac z wolna z Gomula ku karczmie rzekl:
- Mnie ta cosik tej baby zal. Albo im doloze jeszcze cwiartczyne grochu, albo co?
Tymczasem stary lawnik, ten sam, który ujmowal sie za Rzepowa, mówil do drugich:
- A ja wam pojedam, zeby ino panowie na sady chodzywali, to by takich rzeczy sie nie dzialo.
To rzeklszy siadl na wóz, machnal biczem i pojechal - bo on nie byl z Baraniej Glowy.
ROZDZIAL SZÓSTY
Imogena
Tu spodziewam sie, ze czytelnik dostatecznie zrozumial juz i ocenil genialny plan mego sympatycznego bohatera. Dal pan Zolzikiewicz, co sie nazywa, szach mat Rzepowej i Rzepie. Zapisac Rzepe na liste to do niczego nie wiodlo. Ale upoic go, sprawic, zeby sam ugode podpisal, pieniadze wzial, to troche wiklalo sprawe i bylo zrecznoscia dowodzaca, ze przy zbiegu okolicznosci pan Zolzikiewicz móglby odegrac znakomita role, np. w swiecie dyplomatycznym. Wójt, który byl gotów syna za osmset rubli, to jest zapewne cala swoja "koprowine", wykupic, zgodzil sie na ten plan z rad

Załączniki:
Czy tekst był przydatny? Tak Nie

Czas czytania: 64 minuty

Ciekawostki ze świata
Podobne tematy
Teksty kultury