profil

Czy walczyć z zapamiętywaniem wybiórczym, czyli o lęku - wiem, że nie zdam

poleca 85% 1407 głosów

Treść
Grafika
Filmy
Komentarze


Jeżeli po przeczytaniu całej książki, uchodzącej (polecanej przez nauczycieli akademickich) za podstawę wiedzy z zakresu socjologii w pigułce, mój rozum upiera się wiedzieć tylko tyle, że socjolog to człowiek charakteryzujący się kompleksem nauk ścisłych, to bez wielkich zdolności dedukcyjnych można przewidzieć, iż będzie to jedyna treść, która nie odniesie się do żadnego z pytań testów kwalifikujących mnie do grona socjologów w drodze pokonywania tzw. szczebli naukowych. Nie zdam. Bo nie dość, że nie mogę przyswoić wiedzy socjologicznej według obowiązującej aktualnie klasyfikacji z zakresu tej nauki, to nie widać jakimi środkami mogłoby to ulec zmianie. Przeczytać książkę 10 razy, czy znaleźć 10 autorów piszących o tym samym trochę inaczej?

Jak pokonać selektywność pracy własnego mózgu, który dotychczasową porcję wiedzy, wykładanej studentom (w tym mi jeszcze) jako socjologię, uznaje za bezużyteczną?
Socjolodzy wyodrębniają różne warunki skutecznego przekazu informacji, więc być może wystarczy odkryć, który z nich szwankuje, by znaleźć odpowiedź na to pytanie. Biorę książkę do ręki w celu przeprowadzenia systematycznej analizy (z pamięci warunków nie wymienię, bo nie przyswoiłam). Widzę że sławni badacze (ja ich nie znałam, ale encyklopedie - tak) nazywają te warunki dezyderatami socjotechnicznymi... Spolszczając funkcjonują one zatem jako zalecenia techniki uspołeczniania informacji. Pojęcie nadęte tym niemniej noszące znamiona znajdowania się w obszarze swobodnego sięgania przez człowieka, jak wszystko co zalecane (przykazane), więc nie podważa celowosci rozważania.
Chąc sięgnać po niestrawną dla mnie informację muszę rozważyć czy (1) ona, (2) ja, bądź (3) środek przekazu - warunki dotyczą trzech stron - zakłócają warunki jej przepływu.
Warunkiem dotyczącym informacji (tym samym wymaganym od nadawcy) jest jej "nowość" dla adresata. Gdy odbiorca zna nadawaną treść, nie jest ona dla niego informacją, według teoretyków. Nie można jej tak nazywać.

Ale oczywiście łatwo można z tym polemizować, ponieważ powtarzanie odbiorcy informacji, ktorą on już zna, ma odpowiednik w kodzie niewerbalnym i oznacza po prostu upomnienie. Np. podszyte agresją i chęcią upokorzenia, bądź po zaistnieniu oznak nieprzyswajania treści w sposób zadowalający nadawcę. Odbiorca wcale nie musi NIE wiedzieć, że nie umył talerzy, aby wypowiadane do niego zdanie: "Nie umyłeś talerzy." oznaczało nic - nie było informacją wpływającą na jego dalsze postępowanie i zaskutkowało choćby uduszeniem nadawcy po piątej powtórce. Podobnie powtarzanie modlitw nie jest brakiem informacji, ponieważ jest informacją o postawie modlącego się, który może ją zmieniać, a informuje powtarzalnoscią rytu o swojej stałości, jakkolwiek interpretować (rozumieć sobie) jego motywację.
Kiedy Jezus Chrystus usłyszał z ust Marii (potem nazywanej Magdaleną), co do słowa tą samą pretensję o spóźnienie przed śmiercią Łazarza, którą chwilę wcześniej wypowiedziała jej siostra - Marta, to czy wziął to za brak informacji? Nic podobnego. Dopiero wówczas się rozpłakał, bo ta informacja była gorsza od pierwszej - znamionowała niewiarę i zgubę dla jednej z sióstr. To była już inna informacja, chociaż wypowiedziana tymi samymi słowami.

Abstrahując od niezachodzenia omawianego warunku w praktyce (bo nie należy nazywać warunkiem czynnika dającego się wyłącznie spełniać - taki nie ma zakresu opcjonalnego), to czy książka o socjologii została przeze mnie nieprzyswojona, ponieważ niesie treści, które ja już znałam wcześniej? Przecież wcześniej też nie znałam żadnych wzorów na wyliczanie wzrostu liczby stosunków interpersonalnych w grupie w oparciu o liczbę osobników (w odróżnieniu od nieuwzględnianego spadku stosunków z uwagi na stan członków jednego osobnika - ból gardła przy którym nie chce się komuś wydobywać głosu, ewentualnie ból całkiem odległego od jamy ustnej końca ciała, a skutecznie hamujacego reakcje człowieka, szczególnie po stępieniu kilkoma prochami znieczulającymi), ani definicji, że "zbiór ludzi staje się grupą społeczną wtedy i tylko wtedy, gdy zjawia się u nich świadomość..." (a nie np. u tego ignoranta, który ich jako grupę postrzega, bada i opisuje). Nawet jeżeli moja pamięć te rewelacje gdzieś rejestruje, to i tak nie mogę jej zmusić do korzystania z tego. Musi zatem istnieć jakiś ważniejszy warunek przyjęcia informacji, niż tylko usłyszenie o tym, co mi dotąd nie przyszło do głowy.

I socjologowie (według Jana Turowskiego, bo o jego "Socjologii..." piszę) formułują taki warunek, ale nazywają go enigmatycznie ważnością informacji i znaczeniem dla odbiorcy, wdając się zaraz potem w szegóły, iż to właśnie należy sobie tłumaczyć jako "nowość" (używanie cudzysłowów za autorem, który przypuszczenie chciał wzmocnić tym analogię ze słowem Nowina). Kto to przetłumaczy człowiekowi tak nieskomplikowanemu jak ja? Przecież z takiego poplątania z pomieszaniem nie da się wiedzieć nic ponadto, że wystarczy uważać informację za nieważną dla siebie, żeby nowość nie była "nowością", pomimo ze jest nowością. Czarne jest białe, a białe jest czarne, jeśli nie jest białe - diabeł też tak umie uczyć.

Wychodząc z tego śmietnika. Jak wykazałam wcześniej, nowością informacyjną jest każda informacja, nawet powtarzalna. Dosyć dobrze pokazuje to taki film, co się nazywa "Dzień świstaka". Bohater jest uwikłany w petlę czasu zmuszającą go do przeżywania tego samego dnia wielokrotnie. Nabywa świadomość tego stanu rzeczy, a więc o niemożności wpłynięcia tak na swoją przyszłość, jak i otaczających go ludzi. Teoretycznie jego interakcje w takich okolicznościach powinny ulec zanikowi, ponieważ to, co ten człowiek ma do wyboru w doskonale poznanym dniu, to jakieś spektrum osiągalnych przyjemności, do których powinien wracać, niczym małpa, aż pamięć nie będzie do niczego potrzebna... i po człowieku. Ale tak się nie dzieje - tak nie jest.

Jest naturalne, że instynkt samozachowaczy człowieka wcale nie działa w celu zachowania ciała, tylko w celu zachowania jaźni. Chociaż są to czynniki od siebie zależne, to warto je rozróżniać, bo one nie są równorzędne. Ciało nie ma skłonności do życia bez jaźni, jażń ma skłonność do życia bez ciała. Można to zaobserwować nie koniecznie w oparciu o fikcję literacką, filmy. Kiedy człowiek przeżywa wielki ból fizyczny (porody, utrata części ciała), to nie tylko, że nie krzyczy i nie jęczy (przejawy bólu w obiegowym pojęciu osób nieznających bólu silnego), ale uruchamia się u niego odruch bezwarunkowy nieoddychania, byle usunąć mękę, wywołać szybką śmierć organizmu. "Człowiek umiera przez uduszenie" - jak można nauczyć się z kazań kościelnych. Istnienie jego ciała wcale nie mieści się w zachowaniu gatunku jako priorytet. Wystarczy, żeby on z bólu nie mógł już o niczym myśleć, żeby przestał oddychać.

Kiedy się rozumie, że w człowieku istnieje imperatyw zachowania jaźni, który jest nadrzędny w stosunku do potrzeby zachowania życia, można dopiero przystąpić do wartościowania podawanych mu informacji na potrzebne mu (te, które przyswoi) i - nie. Dlaczego nie bedą to wszystkie nowinki jak leci? Dlatego, że jedne nowinki mają powiązanie z danymi już uzbieranymi prze danego osobnika i umożliwiają mu ich prztwarzanie, a inne tego powiązania nie posiadają - są bezproduktywne jako pożywka do pracy mózgu.
Oczywiście można tworzyć sztuczne powiązania i jakiś materiał (dane) zakuwać metodą tworzenia skojarzeń. Na takich metodach np. opierają się modne współcześnie szkoły szybkiego zapamiętywania. Natomiast nie wyniknie z tego umiejętność przekazania treści zsyntetyzowanej, komplementarnej, a więc nie powstanie oznaka rozwoju człowieka na skutek przybyłej wiadomości.
Jest taki mądry komentarz Jezusa na temat różnego przyswajania nauk, który mówił: "Bowiem, kto ma (rozumienie), będzie miał dodane, a kto nie ma, i to co myśli, że ma (rozum), będzie miał odjęte." Dlaczego powiedział o tym w trybie niedokonanym (czas przyszły czasowników)? Żeby nie dało się tego przestawiać jako wiedzy czyjejkolwiek innej, niż Jego. Wiedza jest do przekazywania od kogoś, do kogoś, dlatego że jedynie przez istnienie takiego powiązania można wywodzić odpowiedzialność za wypowiadane słowa, głoszoną naukę. Plaga herezji - wygadywania głupot przypisywanych Bogu, za co nikt nie musiał ponosić odpowiedzialności, choćby wydawał komendę palenia ludzi w hołdzie Bogu, istniała od zarania dziejów. I do tej pory wielu ludzi tkwi w niefrasobliwej skłonności do uczenia nie o tym co sami rozumieją, ale co według nich jest rozumieniem powszechnym, choćby to było bełkotem.

Wzajemne rozumienie się ludzi polega na rozumieniu uczuć, stanu ducha, a nie jakiś pojedyńczych myśli bioracych się z takich czy innych nastrojów. To drugie jest jedynie wynikiem rozumienia tego pierwszego. Dlatego szukając ducha wyłożonej w książce Turowskiego nauki o socjologii znalazłam jedynie kompleks niższości socjologów, którzy nie potrafią przekazać zgodnego, bezspornego prawa dotyczącego komunikacji między ludźmi, tak jak umiał to formułować Jezus Chrystus. Wymyślają wzory na podobieństwo wzorów fizycznych i definicje na podobieństwo praw matematycznych, jakbym nie miała oczu, że one nie przystają do rzeczywistości i jakbym nie potrafiła ich weryfikować... Kim ja jestem dla socjologa?
Z jednej strony socjolog uznaje za fakt, że ja posiadam jakieś zainteresowania i potrzeby, bo stosuje dezyderat (wymóg) wobec informacji, iż ma być ona adekwatna do tego co on nazywa moją potrzebą, a za chwilę sam usuwa to oparcie (pewnik) wymyślając takie pojęcie jak "konieczność wytworzenia odpowiedniego zainteresowania informacjami, jakie mogą być przekazywane". Ludzie - gdzie to ma sens i co tu zapamiętywać, skoro całą teorię przepływu informacji między nami sprowadzono do trzech zmiennych: indukowanej informacji, indukowanej potrzeby odbiorcy, żeby zechciał ją przyjąć, i nośnika informacji, który może być dostosowany do przepływu, bądź - nie (po chińsku nie zrozumiem nawet tego, że to nonsens, napewno). Przecież widać jak na dłoni, że tu tylko z nazwy występuje jakiś odbiorca, skoro można go dowolnie kreować, co on ma chcieć, a czego ma nie chcieć.
Nabywcę towaru można traktować jako abstrakcję, której istnienie odmierza się przypływem walorów materialnych w zamian za zbyty towar. I nawet tworzyć całą naukę zwaną ekonomią w oparciu o statystyki bazujące na takich wyliczeniach - co wynikło z zamiany czegoś na coś, i co dalej może z tego wynikać (prognozy spekulacyjne oczywiście). Natomiast ilekroć liczyć nabywcę informacji, według stopnia jego umiejętności powtórzenia jej (zwrotu), to faktycznie liczony jest tylko ten, który tej informacji nie zrozumiał - nie umie przetworzyć danych, dostrzegać błędów i wytworzyć informacji doskonalszej. Postępowanie takie jest zupełnie nieracjonalne, jest swoistym preparowaniem (tworzeniem) nabywcy - ucznia, studenta - mającego przyjmować jakiebądź informacje w celu ich zachowywania...

Do zachowywania, to są przykazania Boskie, a nauka ma wywoływać więź intelektualną między luźmi - służyć istnieniu mowy. Więź taka nie zachodzi w warunkach wiedzy równej między ludźmi. Ich potrzeba mówienia jest wówczas eliminowana. Tą też chciałby socjolog indukować? To niech się mianuje Panem Bogiem - jednych tym rozśmieszy innych wpieni i przmówią bez żadnych jego praw o działaniu relacji międzyludzkich.

Sztuczne pułapy osiągów intelektualnych można stymulować wdrożeniem człowieka w lęk przed niezdanym egzaminem z wierności w powtarzaniu pojęć i sformułowań, ale zdrowy rozum takiego lęku nie kupi - nie da rady go w sobie wywołać.
Małgorzata Karska-Wilczek

Czy tekst był przydatny? Tak Nie

Czas czytania: 10 minut

Typ pracy