profil

Marszałkowie Napoleona

poleca 87% 107 głosów

Treść
Grafika
Filmy
Komentarze

Nie byłoby epoki napoleońskiej, gdyby nie świetne zwycięstwa generała Bonaparte. Były one zasługą nowej strategii, rewolucyjnej ideologii, jego geniuszu oraz znakomitej armii. W tej ostatniej prym wiodła grupka wyższych oficerów, którą wyróżnił nadając im najpierw tytuły marszałków cesarstwa, potem książąt, a nawet królów.

Stanowili oni wyjątkowe zbiorowisko ambitnych parweniuszy gotowych na wszystko. W większości pochodzili z nizin społecznych i wojna była dla nich jedynym sposobem na awans w drabinie społecznej. Dla prostych żołnierzy byli ucieleśnieniem powiedzenia, że każdy żołnierz powinien nosić w tornistrze buławę marszałkowską. Skoro dowódcami zostawali przemytnicy, szewcy, czy zwykli awanturnicy, to znaczyło, że mógł nimi zostać każdy. Jeśli tylko na to zasłużył.

Stosunki między marszałkami były bardzo skomplikowane. Na przykład zdarzało się, że przed ważną bitwą chcieli się między sobą pojedynkować. Wielką sztuką było utrzymanie w ryzach tej niespokojnej czeredy. Zwłaszcza, że nie wszyscy z nich darzyli sympatią Konsula a potem Cesarza.

W całym okresie od 1804 do 1815 roku buławy marszałkowskie otrzymało 24 generałów, wśród nich książę Józef Poniatowski. Niemal każdy z nich zasłużył na osobną biografię, na razie doczekało się niewielu. W dużym skrócie postaram się przedstawić sylwetki czterech z nich, którzy moim skromnym zdaniem zasługują na największą uwagę. Są to: Michał Ney, Joachim Murat, Jean Lannes i Mikołaj Davout.

Ney
Michał Ney przyszedł na świat w Saarlouis w Lotaryngii w rodzinie bednarza. Jego ojciec wcześniej służył w armii, więc młody Ney poszedł w jego ślady. Wstąpił do pułku huzarów. Swój chrzest bojowy przeszedł pod Valmy.

Ney był średniego wzrostu, miał niebieskie oczy i charakterystyczne rude włosy. Był silny i bardzo odważny. Jego wielkim marzeniem, celem, do którego dążył było pragnienie nieśmiertelnej chwały.

Ney nie zagłębiał się w skomplikowane koncepcje. Bitwa była dla niego próbą sił, po której pokonany ustępował pola, zwycięzcy święcili swój triumf, potem następował „rozejm Boży".

Dla swoich oficerów ułożył specjalną instrukcję. Pisał w niej: „Nasi żołnierze winni być pouczani o przyczynie każdej wojny. Tylko wtedy możemy oczekiwać od nich cudów bohaterstwa, gdy akcja zaczepna jest usprawiedliwiona. Niesprawiedliwa wojna jest wstrętna dla charakteru prawdziwego Francuza".

Przy swoim umiłowaniu wojennego rzemiosła był człowiekiem niezwykle naiwnym. W trakcie formowania Wielkiej Armii w Boulogne, zjawił się u niego tajemniczy kupiec, który sprzedał mu „balon". Problem polegał na tym, że to za co zapłacił grube pieniądze nawet nie przypominało tego co zwykło nazywać się balonem. Zanim zrozumiał swój błąd, po oszuście nie zostało ani śladu.

Pierwszym wielkim czynem wojennym Neya była bitwa pod Elchingen. Dzięki korpusowi Neya udało się zamknąć pierścień okrążenia wokół Ulm. W nagrodę został mianowany księciem Elchingen.

Ney sprawdzał się tam gdzie bardziej liczyła się odwaga niż zdrowy rozsądek. Przez swoją nierozwagę sprokurował bitwę pod Pruską Iławą, wcześniej spóźnił się na pole bitwy pod Jeną. Przybył tam przed swoim korpusem i od razu rzucił się w wir walki. Kiedy żołnierze Neya zajęli swoje pozycje, nie mogli odnaleźć swojego dowódcy, który uganiał się w tym czasie za „nieśmiertelną chwałą". Chociaż okrył się nią dopiero podczas wojny z Rosją w 1812 roku.

Pod Borodino razem z Davoutem i Muratem prowadzili frontalny szturm na rosyjskie pozycje. W decydującym momencie starcia, marszałkowie wysłali do Napoleona gońca z prośbą o posiłki. Niestety ten nie zdecydował się użyć rezerw, by zadać decydujący cios. Mimo tego za dzielną postawę otrzymał tytuł księcia Moskwy. Francuzi opanowali dawną rosyjską stolicę. Potem nastąpił odwrót, który przerodził się w koszmarną ucieczkę.

Ney objął dowództwo straży tylnej, miał osłaniać odwrót. Między Smoleńskiem a Orszą został odcięty od głównych sił. Rosjanie ogłosili, że pojmali marszałka. Gdy wydawało się, że to już koniec, Ney spokojnie wycofał się na wschód, przeprawił oddziały przez zamarznięty Dniestr i dołączył do resztek Wielkiej Armii. W obozie zapanowała euforia. A on wrócił do swoich żołnierzy i dalej osłaniał coraz bardziej dramatyczny odwrót. Aż do Kowna.

Murat ze swymi ludźmi w nieładzie przeprawiał się czternastego grudnia przez Niemen, gdy Płatow, po raz ostatni w tej kampanii przypuścił atak do wileńskiej bramy Kowna. Ney pospieszył do tej bramy, by zebrać swą piątą tylną straż, lecz już było za późno. Żołnierze jego złamali szeregi i rozbiegli się. Lecz Ney walczył dalej. Z czterema żołnierzami podnosił porzucone przez dezerterów karabiny i strzelał z nich do nieprzyjaciela. Później przyłączyło się do niego trzydziestu żołnierzy. Gdy jednak drugi atak rosyjski groził mu odcięciem, Ney musiał się wycofać. Czternastego grudnia 1812 roku o godzinie ósmej wieczorem ostatni żołnierz francuski z Wielkiej Armii, liczącej 600 000 ludzi, przebył rzekę Niemen i opuścił ziemię 'Matuszki Rossii'. Tym ostatnim żołnierzem był Michał Ney, książę Elchingen i Moskwy. Jeden cesarz, dwóch królów, jeden książę, ośmiu marszałków i 600 000 żołnierzy - wszyscy zostali pobici. Wszyscy oprócz syna bednarza z Saarlouis.

Wziął udział w wojnie 1813/14 roku. Tym razem zamiast robić to, co potrafił najlepiej, zaczął politykować. Dał się wciągnąć w wir intryg. To właśnie Ney w imieniu marszałków dowodzących armią zażądał przerwania walki. Efektem sprzeciwu dowództwa była abdykacja Napoleona. Ney rozpoczął służbę pod białą kokardą Burbonów.

1 marca 1815 roku Napoleon wylądował w okolicach Cannes. Ney został wysłany, by go pojmać. Podobno marszałek Macdonald wiernie służący Ludwikowi XVIII wysłał adiutanta, by sprawdził, czy udało się powstrzymać zwycięski pochód Napoleona w kierunku stolicy.

Blady strach padł na królewski dwór, gdy dowiedziano się, że Ney przeszedł na stronę Cesarza. W ciągu dwóch dni Ludwik XVIII z całą armią „koronkowych oficerów" uciekł z Francji, a Michał Ney wziął udział w ostatniej bitwie napoleońskiej epopei.

Pod Waterloo Ney znowu dał przykład niezwykłej odwagi, chociaż, to właśnie jego błędy w dużym stopniu przyczyniły się do zwycięstwa Wellingtona. Decydujący atak ciężkiej kawalerii, którym dowodził, załamał się. Wtedy rzucił się na czele niedobitków na angielskie bagnety krzycząc do uciekających: „Chodźcie zobaczcie jak umiera marszałek Francji".

Wbrew swemu życzeniu nie umarł. Nawet nie został ranny. Niemniej klęska pod Waterloo przesądziła o jego losie. Burboni nie mogli mu zapomnieć jego przejścia na stronę Napoleona. Postawiono go przed sądem. Uznano go winnym zdrady i wydano nań wyrok śmierci. Podczas głosowania w Izbie Parów znalazł się tylko jeden człowiek, który odważył się zagłosować przeciwko haniebnemu wyrokowi. Wśród pozostałych byli ludzie, którym kiedyś marszałek uratował życie odpędzając kozackie hordy. „Najdzielniejszy z dzielnych" stanął przed plutonem egzekucyjnym 7 grudnia 1815 roku. Ciekawe, że jeden z żołnierzy wykonujących wyrok strzelił wysoko w ścianę.

Murat
Joachim Murat miał zostać księdzem. Rodzice zarządzali majątkiem rodziny Talleyrand w okolicach Tuluzy, prowadząc jednocześnie oberżę. W karierze duchownego, której miał patronować bp Autun (Karol M. Talleyrand), widzieli jedyną szansę awansu społecznego dla swojego syna. Jednak nie spełnił ich oczekiwań. Nie dotrwał do ostatnich święceń, bo został wyrzucony z seminarium za romans z miejscową dziewczyną. Ku chwale francuskiej armii zaciągnął się do 12 pułku strzelców konnych.

Tak naprawdę to nigdy nie zrobiłby wielkiej kariery w wojsku, gdyby nie rewolucja i Bonaparte. Swoje pięć minut wykorzystał, gdy pomógł młodemu generałowi powstrzymać atak paryskiego tłumu na siedzibę Konwentu. Od tej chwili ich losy połączyły się na zawsze.

Przed kampanią włoską pułkownik Murat pojawił się u Napoleona. Zasalutował i butnie przedstawił się dowódcy: „Generale - powiedział - Nie ma pan adiutanta w stopniu pułkownika - proponuję siebie na to stanowisko”.

Propozycję przyjęto. U boku Napoleona zrobił oszałamiającą karierę. Awansował na stopień generała, potem otrzymał buławę marszałkowską. Kiedy pojawiły się plotki o jego romansie z Józefiną, Napoleon oddał mu rękę swojej siostry Karoliny. Potem dołożył mu tytuły wielkiego admirała, wielkiego księcia Kliwii i Bergu, wreszcie króla Neapolu. Nam wypada żałować, że nie króla Polski.

W listopadzie 1806 roku dowodził oddziałem, który pierwszy dotarł do Warszawy. Mieszkańcy zgotowali Francuzom gorące przyjęcie, a samego dowódcę miał witać Jan Kiliński. Ceremonia okazała się zupełnym niewypałem, bo Murat nic nie rozumiał z tego co mówił do niego warszawski szewc. W końcu Kiliński wrzasnął na całe gardło: „Salve Rex Poloniae". Tego nikt nie musiał tłumaczyć.

Murat był człowiekiem próżnym i głupim, w gruncie rzeczy nieuczciwym, niestałym i ulegającym wpływom swej przewrotnej żony. O charakterze jego niewiele dobrego da się powiedzieć, lecz dokonał on wielu czynów wojennych i pozostawił po sobie pamięć człowieka niezwykłej odwagi osobistej. Pod tym względem wśród wyższych dowódców cesarskiej armii dorównywali mu tylko Ney, Lannes i Oudinot, nikt zaś go nie przewyższał.

Był świetnym kawalerzystą, potrafił dokładnie ocenić teren i znaleźć najlepsze miejsce do ataku. To jego umiłowanie do improwizacji miało swoje złe strony. Na przykład w trakcie wyprawy przeciwko Rosji, nie odpuszczał żadnej okazji, by pogonić za kozakami. Davout słał raporty do Napoleona: „Król Neapolu nie zwraca uwagi na porę dnia ani na siły nieprzyjaciela. Rzuca się naprzód ze swoimi harcownikami, wrzeszczy rozkazy aż do ochrypnięcia i jak wariat tańcuje przed nieprzyjacielską linią". Męczył konie i narażał oddziały na niepotrzebne straty. Często ludzie Davouta musieli go ratować z opresji, w które pakował się przez swoją nierozwagę. Skarga ta nie odniosła żadnego efektu, Muratowi nie odebrano dowództwa, a mało co nie skończyła się pojedynkiem między skłóconymi marszałkami.

Królowi Neapolu należy oddać, że zawsze walczył w pierwszym szeregu, wzbudzając tym zachwyt nawet u przeciwników. Co przy jego zamiłowaniu do dziwnych strojów - drugiej po koniach pasji było szczególnie ryzykowne. Wyróżniał się najbardziej ze wszystkich żołnierzy, więc ściągał na swoją osobę uwagę przeciwników.

Murat był przekonany o swoim geniuszu w dziedzinie mody. Podkomendni akceptowali jego oryginalny styl, ale do czasu, gdy poniosła go fantazja i zaprojektował dla nich ubiory. Wybuchł bunt. Dowódca uznał to za objaw prostactwa, ale zrezygnował ze swojego eksperymentu. Sam lubił zaskakiwać coraz to nowymi kompozycjami. W końcu zirytował tym samego Napoleona, który widząc jego fantastyczną kreację balową, kazał się mu przebrać, bo „wyglądał jak cyrkowiec Franconi".

Co ciekawe Murat nigdy nie nauczył się tańczyć. Podczas licznych balów tylko asystował swojej żonie - Karolinie. Kiedy tańczyła, przeważnie przyglądał się zabawie, trzymając jej rękawiczki i wachlarz. Za to nigdy nie odmawiał sobie ulubionego dania - kandyzowanych owoców przysyłanych mu przez matkę. Nawet podczas wystawnych przyjęć.

Ostatnią słabością syna oberżysty była skłonność do zdrady. O ile swobodne podejście do wierności względem małżonki można usprawiedliwić jej zachowaniem, to zdrady Cesarza nie. Cały okres epmire'u razem z małżonką spiskowali przeciwko dobroczyńcy. Po jego upadku ambitna i zaborcza siostrzyczka robiła wszystko by zatrzymać dla Murata koronę. Romans Karoliny z Metternichem uratował ich od detronizacji. Jednak nie na długo.

W 1815 roku Murat zdecydował się na najbardziej nierozważny krok w swoim życiu. Opowiedział się po stronie powracającego Napoleona. Tym razem został sam. Dosłownie, bo wojsko, które miało stawić czoła Austriakom rozpierzchło się. Próbował wywołać jeszcze powstanie przeciwko okupantom, ale został schwytany i postawiony przed sądem. Prokuratorowi przypomniał jego miejsce w szeregu: „Jestem Joachim - Król Obojga Sycylii. Precz!".

Ale oni nie potrzebowali dowodów. Wystarczy zapoznać się z dekretem, na podstawie, którego go skazano: „Art. 1. Generał Murat będzie sądzony przez komisję wojskową w składzie ustalonym przez ministra wojny. Art. 2. Skazańcowi przysługuje najwyżej pół godziny na posługę religijną". Wszystko było jasne. Wyrok wykonano 13 października 1815 roku.

Lannes
Jean Lannes urodził się w rodzinie rolnika w wiosce Lectoure w Gaskonii. Jednak dzięki szczęśliwej gwieździe i sprzyjającym okolicznościom został księciem Montebello. Rodzice chcieli by uczył się na farbiarza i nawet rozpoczął termin jako czeladnik w tymże fachu. Wkrótce uznał, że dużo bardziej pociągającym zajęciem jest wojowanie, więc wstąpił do armii republikańskiej. Niezwykła odwaga, w ciągu czterech lat, wyniosła go do stopnia generalskiego.

Z Bonapartem spotkał się w Armii Italii, z której wywodziło się wielu marszałków cesarstwa. Był jedynym, który pozwalał sobie na kłótnie z Napoleonem, a nawet na przekleństwa w jego obecności. Pod Elchingen nie wytrzymał i siłą wyprowadził go z pola bitwy, przeklinając przy tym lekkomyślność, było nie było, swojego władcy. Nikt inny na to się nie odważył.

W 1805 roku, po bitwie pod Austerlitz, obraził się na Cesarza i wyjechał bez słowa pożegnania do swej posiadłości, zostawiając wojsko bez dowództwa. Wszystko dlatego, że w Biuletynie Wielkiej Armii, wydanym po zwycięskiej bitwie, napisano: „Lewe skrzydło, dowodzone przez marszałka Lannesa, maszeruje eszelonami, jak na ćwiczeniach". Tylko tyle, podczas, gdy np. Muratowi poświęcono cały akapit.

Cały rok nie dawał znaku życia, aż do kolejnej wojny. Wtedy znowu, jakby nic się nie stało, objął dowództwo nad jednym z korpusów. Napoleon wybaczał mu wszystko. Dla porównania, gdy w Egipcie, marszałek Augreau (wtedy jeszcze generał) pozwolił sobie na ostre wymówki pod adresem swojego dowódcy, Napoleon sprowadził go na ziemię jednym zdaniem: „Generale, wiem, że jest pan wyższy ode mnie o głowę, ale jeśli pan nie przestanie to każę zlikwidować tę różnicę".

„Łatwiej przychodziło mu zdobyć fortecę niż kobietę" - pisała o Lannesie Laura Junot. Chyba z przesadą, bo jego druga żona uchodziła za jedną z bardziej urodziwych kobiet w empirowym towarzystwie. Z pierwszą rozwiódł się. Podczas wyprawy do Egiptu, dostał wiadomość, że jego czcigodna małżonka urodziła mu syna, chociaż dzielny marszałek od czternastu miesięcy przebywał za Morzem Śródziemnym. Po powrocie do Francji, oczywiście nie przyjmując żadnych wytłumaczeń, odprawił niewierną niewiastę. A fortece? Te zdobywał z wielką łatwością.

Ten rodzony Gaskończyk był mistrzem szalonego ataku, czego dowodził wielokrotnie. Już po zesłaniu na Świętej Helenie Napoleon miał okazję zapoznać się z opracowaniem historycznym kampanii włoskiej. Przeczytano mu między innymi fragment opisujący bitwę pod Arcole. Według autora generał Bonaparte sam miał wziąć w ręce sztandar Republiki i pierwszy wbiec na most, znajdujący się pod silnym ostrzałem Austriaków. „Nieprawda - przerwał Napoleon - Lannes mnie wyprzedził!". A na marginesie książki naniósł odręczne uwagi o prawdziwym przebiegu walk.

W 1809 roku, pod Ratyzboną też chciał być pierwszy. Dowiedziawszy się, że nie ma ochotników do szturmu na mury, sam ruszył w stronę twierdzy. „Byłem grenadierem, zanim zostałem marszałkiem" - powiedział Lannes, wziął drabinę pod pachę i sam jeden skierował się ku wałom. Jak zwykle miał na sobie paradny mundur ze wszystkimi swymi orderami. Natychmiast pobiegli za nim jego oficerowie sztabu, aby mu pomóc, i jeden z adiutantów zaproponował, że będzie niósł drabinę. Marszałek odmówił, a wtedy oficerowie zaczęli mu z szacunkiem odbierać drabinę i nastąpiło pewne zamieszanie. Działo się to na otwartym miejscu, między dwiema armiami. Grenadierzy Lannes’a widząc, jak ich ukochany marszałek spiera się ze swoim sztabem o przywilej niesienia drabiny, nie mogli tego znieść i cały pułk rzucił się do szturmu. Na czele biegł marszałek, za nim jego sztab, tuż za sztabem grenadierzy i wszyscy, łamiąc opór nieprzyjaciela dostali się do miasta.

Ta obłąkana odwaga kosztowała go wiele zdrowia i kilka razy był bliski śmierci. W Egipcie nawet dwa razy. Pod Akkonem kula przeszła mu przez czaszkę, cudem nie uszkadzając mózgu. Pod Abukirem trafiono go w biodro, ale skończyło się na niegroźnej kontuzji. Kilka lat później w Hiszpanii spadł ze skarpy i poturbował się tak dotkliwie, że jedynie szybka decyzja lekarza, by zaszyć go w baranią skórę uratowała mu życie.

Pod Aspern Essling szczęście go opuściło. Drugiego dnia bitwy Lannes poprowadził swój ostatni kontratak śmiejąc się i wołając: „W takim samym ogniu jak ten prowadziłem wojsko do odwrotu pod Marengo". W chwilę później otrzymał śmiertelną ranę.

Udzielono mu pomocy lekarskiej, amputowano nogę. Mimo tego, humor Lannesa nie opuszczał. Od razu wysłał swojego adiutanta po protezę. Tłumaczył, że kawalerzyście noga nie jest konieczna - w piechocie to co innego. Niestety w ranę wdało się zakażenie. Przy jego łóżku pojawił się Napoleon. Lannes pożegnał go słowami, które nijak nie pasowały do jego wybuchowego temperamentu: „Sir, za chwilę opuści cię człowiek, który bardzo Cię kochał". Był jedynym w gronie marszałków, który odszedł w czasach świetności Cesarstwa.

Davout
Mikołaj Ludwik Davout pochodził ze stanu szlacheckiego, z rodziny o dużych tradycjach wojskowych. Wśród marszałków był osobistością wyjątkową. Jedyny w tym gronie dorównywał geniuszem swojemu wodzowi i jako jedyny go nie zdradził. Nie zabiegał o zaszczyty, ani stanowiska. Napoleon nawet żartował z jego skromności mówiąc: „Muszę mu coś dać, bo sam sobie nie weźmie". Za wierną służbę został uhonorowany tytułami księcia Eckmuhl i Auerstaedt.

Zaczynał ją wpierw w królewskiej, potem rewolucyjnej armii. Podobno służył w pułku, który otworzył ogień do uciekającego na stronę wroga generała Dumorieza. Dla jego kariery decydujące znaczenie miała rozmowa, którą odbył z Napoleonem po bitwie pod Abukirem. Nie wiadomo o czym rozmawiali. Po wyjściu z namiotu wodza, Davout stał się najbardziej gorliwym bonapartystą. Mówiono o nim, że gdyby Napoleon rozkazał mu zrównać z ziemią Paryż, nie ostrzegłby nawet rodziny w obawie, żeby nikt mu w tym nie przeszkodził.

Davout miał dziwny charakter. Był to człowiek zimny, twardy, wielki rygorysta, uparty i najzupełniej nieprzekupny. Łączył w sobie bezustanną dbałość o żołnierzy, którzy kochali go, lecz bali się go jak ognia, z nielitościwą surowością w stosunku do swoich oficerów, szczególnie pułkowników, gdy zaś został marszałkiem, do generałów, którzy nienawidzili go z całej duszy.

Kradzieże i gwałty karał sądem polowym. Jednocześnie dbał o to, by jego korpus był dobrze wyposażony, a żołnierze dobrze wyszkoleni. Dlatego u jednych wzbudzał szacunek, u drugich szczerą nienawiść. Chyba było mu to obojętne, bo przyjaźnił się tylko z generałem Oudinotem. Ale kiedy ten przed Waterloo opowiedział się przeciwko Napoleonowi, zerwał z nim wszystkie stosunki, chociaż znali się od ponad dwudziestu lat.

W opinii historyków był najlepszym uczniem napoleońskiej strategii. Dał tego przykład pod Auerstaedt, gdzie z wojskowego punktu widzenia dokonał rzeczy niemożliwej. 14 października 1806 roku rozegrały się jednocześnie dwie bitwy: pod Jeną i Auerstaedt. Davout miał przeciwko sobie trzykrotnie liczebniejsze i najlepsze oddziały pruskie. Mimo tego zwyciężył. Oficjalna propaganda głosiła o wielkim zwycięstwie Napoleona pod Jeną. Bitwę pod Auerstaedt przedstawiano jako fragment większej batalii. Było to powodem plotek mówiących o zazdrości ze strony wodza. Nie umieszczono jej nawet na Łuku Triumfalnym. Niemniej od tego czasu dziwnym zbiegiem okoliczności Davout nie dostał już znaczącego dowództwa, chociaż wielokrotnie na nie zasłużył. I to był jeden z najpoważniejszych błędów Napoleona.

W kampanii 1814 roku powierzono mu obronę Hamburga. Bronił miasta dłużej niż trwał opór wojsk wiernych Cesarzowi. Nie miał żadnych nowin o tym, co działo się w Paryżu. Gdy przeciwnicy przysłali mu kuriera z wiadomością o zawieszeniu walk abdykacji Napoleona, przyjął go słowami: „Cesarz nie ma w zwyczaju przysyłać mi
rozkazów przez rosyjskich oficerów”.

Bronił miasta dopóki nie potwierdzono tych wieści, a i potem twardo negocjował warunki przerwania walki. Jego korpus nie złożył broni i w pełnym uzbrojeniu wyszedł z miasta. Odmówił służby w burbońskiej armii. Osiadł w swoich dobrach. Zresztą nowi dowódcy wydali mu jak najgorszą opinię za obronę Hamburga: „Swoją srogością uczynił znienawidzonym imię Francuza" - napisano.

Po powrocie Cesarza z Elby spotkali się znowu. Napoleon zaproponował mu stanowisko ministra wojny. Davout chciał odmówić. Ten wziął go pod rękę i cicho powiedział: „Słuchaj, wszyscy myślą, że działam w porozumieniu z cesarzem Austrii. To jest nieprawda. Jestem sam przeciwko całej Europie”.
Zgodził się. Pod Waterloo nie walczył. Po abdykacji Napoleona dysponował jeszcze siłą ponad 180 tysięcy żołnierzy i 750 dział. Alianci musieli skłonić go do kapitulacji lub próbować z nim walczyć. Woleli rozmawiać. Zażądał gwarancji amnestii dla wszystkich, którzy stanęli po stronie Cesarza w czasie „Stu Dni". Anglicy przystali na ten warunek, ale po demobilizacji dokonali „interpretacji" dokumentu. Stwierdzili, że umowa nie wiąże króla Francji, gdyż nie został przezeń podpisany.

Najsłynniejszy proces o zdradę wydano Michałowi Neyowi. Davout daremnie walczył o ocalenie „rudego marszałka" i potwierdzenie znaczenia aktu kapitulacji, który podpisał. Sam nie padł ofiarą odwetu ze strony rojalistów, chociaż chciał stanąć przed sądem. Przekonywał, że wszyscy obwiniani przez rojalistów o zdradę, wykonywali tylko jego rozkazy.

Nie odważyli się go oskarżyć. Żył spokojnie daleko od stolicy i kolegów, którzy ze spokojnym sumieniem służyli nowemu władcy. On jeden nie potrafił. Zmarł w 1823 roku. Ten surowy i milczący człowiek był równie samotny w chwili śmierci jak i w życiu. Tylko mała garstka oficerów szła za trumną marszałka księcia Eckmuhl i Auerstaedt, jednego z najwybitniejszych żołnierzy, jakich wydała Francja.

Czy tekst był przydatny? Tak Nie

Czas czytania: 19 minut