profil

Ja, Santiago, opowiem wam moją historię - BARDZO szczegółowe wypracowanie, streszczenie w 1 osobie

poleca 85% 1290 głosów

Treść
Grafika
Filmy
Komentarze

uwaga!!
Jeżeli jestś uczniem SP. magister Alicji Zając daj sobie spokój z tą pracą, bo dostanie sie i mi i tobie. Jednak jeśli nie należysz do tych 'wybrańców' to odwalaj śmiało i napisz mi słówko co z tego wyszło. (Nawiasem mówiąc ja dostałam za to 5 +=)



MOJA HISTORIA - OPOWIEŚC SANTIAGO

Ja, Santiago chciałbym opowiedzieć wam pewną historię. Chcielibyście posłuchać pouczającej opowieści o szczęśliwym zakończeniu? Jeśli tak, to odsyłam was do baśni wielkich pisarzy, bo historia, którą przeczytacie nie ma nic wspólnego ze szczęściem. Jest to bowiem historia mojego życia, a dokładniej opis najcięższej walki, jaką musiałem w nim stoczyć – walki nie tylko z przeciwnościami, ale i z samym sobą.
Jestem biednym rybakiem. Mieszkam samotnie w lichej chacie nad brzegiem morza. Dawno odeszły w zapomnienie dni mojej młodości, dni wyczerpującej pracy i radości z jej rezultatów. Zostały po nich tylko pamiątki w postaci, ran, plam i bruzd, które zadały mi długie dni na morzu. Teraz pokrywają one moje stare ciało, które choć wychudzone wciąż posiada siłę zadziwiania uporem i wytrzymałością. Bardzo liczyłem na tę siłę w obliczu wielkiego pecha, przed którym stanąłem. Moje szczęście bowiem mnie opuściło. Dawniej najlepszy rybak w wiosce, teraz od prawie 3 miesięcy wraca z połowu z pustymi rękoma. Prześladuje mnie pech, który zabiera mi wszystko co dla mnie ważne – od jedzenia do przyjaciół.
Mówię tak, gdyż w obliczu mojego nieszczęścia rodzice mojego małego przyjaciela – Manolina zabronili mu pływać razem ze mną. Jednak ten dobry i wierny chłopak nie opuścił mnie w biedzie i nadal podtrzymuje mnie na duchu. Było tak również w dzień przed kolejnym wypłynięciem w morze. Rozmawiałem wtedy z Manolinem o moich jutrzejszych planach. Chciałem wypłynąć dalej, niż robią to zazwyczaj rybacy, gdyż nadszedł wrzesień – miesiąc wielkich ryb. Wiedziałem, że tylko przywożąc do wioski naprawdę wielką zdobycz zdołam udowodnić mieszkańcom, że moje ręce są jeszcze sprawne, a Manolina utwierdzić w tak pochlebnym dla mnie mniemaniu, że jestem największym rybakiem jakiego spotkał.
Wypłynąłem przed świtem dnia 85. Świat pokryty był w mroku, a na morzu panowała cisza. Czas od czasu któryś z rybaków odezwał się do mnie, większość jednak płynęła w skupieniu. Przypomniałem sobie, że tym razem mam wypłynąć dalej niż zazwyczaj.
Rozjaśniło się. Upłynąłem już spory kawałek, więc zarzuciłem przynęty i w spokoju czekałem na branie. Linki grubości ołówka przywiązane były do świeżych patyków, które bezustannie obserwowałem. Po ok. 2 godzinach dostrzegłem krążącego nad wodą sokoła.Wiedziałem, że mam w ptaku wielkiego sprzymierzeńca, postanowiłem więc go obserwować. Po chwili ptak znowu zaczął zataczać kręgi nad wodą. Wiedziałem, że wytropił rybę. Powoli i cicho podpłynąłem w tamto miejsce i szybko dało to rezultaty – jedną z przynęt połknął mały tuńczyk, który doskonale nadawał się na przynętę. Kiedy rzuciłem za burtę mojego albacore, usadowiłem się wygonie w łodzi i bacznie obserwowałem patyki i przywiązane do nich linki. Po dłuższej chwili zauważyłem, że jeden z patyków raptownie wygiął się w dół. Złapałem linkę i przytrzymałem ją palcami. Musiała to być wielka ryba, skoro tak daleko wypłynęła w tym miesiącu. Zacząłem gorąco prosić rybę, w której rozpoznałem marlina, o to, żeby zjadła moją przynętę. Jeszcze raz szarpnęła, ale później zapadła cisza i mogłoby się zdawać, że marlin odpłyną. Jednak ja wiedziałem, że zanim weźmie zrobi koło dookoła przynęty. Miałem rację – po kilku chwilach wyczułem olbrzymi ciężar – ciężar ryby. Wzięła! Pozwoliłem lince rozwijać się i podpłynąć kawałek marlinowi, któremu haczyk utknął z boku pyska. Po chwili uznałem, że czas wyciągnąć rybę na powierzchnię. Szarpnąłem mocno linkę, jednak to nie pomogło, nie dałem radę temu olbrzymiemu stworzeniu. Moja łódka powoli zaczęła przesuwać się ku północnemu zachodowi.
Lódź systematycznie brnęła naprzód. Zacząłem żałować, że nie ma za mną chłopca, ponieważ uświadomiłem sobie, jak bardzo byłby mi pomocny. Nie mogłem jednak na to nic poradzić – musiałem poradzić sobie sam. Nadal trzymając w rękach linkę oparłem się o dziób łódki. Nad morzem zaczął zapadać zmierzch, jednak nie zmartwiłem się tym zbytnio, gdyż w drodze powrotnej mogłem kierować się światłami Hawany.
W nocy ryba nie zmieniła kursu i nadal systematycznie ciągnęła mnie za sobą. Poczułem do niej szacunek, lecz jednocześnie zrobiło mi się żal, że muszę zabić tak wytrwałą rybę, która przecież jest naszym bratem. Jednak wiedziałem, że muszę to zrobić, zwłaszcza po tym, jak ryba niespodziewanie szarpnęła w skutek czego upadłem i rozciąłem sobie skórę nad okiem.
Nastał ranek drugiego dnia mojego połowu. Płynąłem dalej, ciągle ciągnięty przez rybę. Uświadomiłem sobie, że ona wcale się nie męczy i wciąż płynie z tą samą szybkością. Wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Na naprężonej do granic wytrzymałości linie usiadł mały drozd. Zacząłem z nim rozmawiać, co uśpiło trochę moją czujność. W tej chwili ryba niespodziewanie szarpnęła i ptak odleciał, ja natomiast pewnie zakończyłbym moją przygodę kąpielą w morzu, gdybym w ostatniej chwili nie oparł się nogami o burtę i nie poluzował linki. Był to na szczęście tylko jakiś rozpaczliwy gest ze strony marlina, gdyż wyczułem, że ryba znacznie zwolniła. Przełożyłem linkę na lewy bark i usiadłem w łodzi. Podczas tego zdarzenia lina przecięła mi rękę, włożyłem ją więc do wody. Choć przyniosło mi to ulgę, była ona tylko chwilowa, ponieważ zaraz moją lewą rękę chwycił bardzo bolesny skurcz. Tak więc jeśli ręka nie wróciłaby do normalnego stanu, musiałem zmierzyć się z marlinem przy pomocy tylko jednej dłoni.
Byłoby to bardzo trudne, więc aby rozkurczyć dłoń, pomimo tego, że nie byłem głodny, zjadłem całego złowionego wcześniej tuńczyka. Nic jednak nie pomagało – dłoń nadal pozostawała nieczuła na moje prośby i starania. Kiedy płynąłem dalej, nadal ciągnięty przez mojego przyjaciela, naszła mnie myśl o mojej samotności. Przecież byłem na tym morzu zupełnie sam. Popatrzyłam jednak na moje otoczenie – na ryby pod taflą wody, na obłoki płynące po niebie, na naprężoną linkę i wiedziałem już, że nikt nigdy nie jest na morzu sam.
Już dawno straciłem ląd z oczu. Wiem, że niektórzy rybacy boją się wypływać tak głęboko w morze, ale ja nie miałem się czego obawiać – niebo zapowiadało dobrą pogodę, a przy dobrej aurze zdołałbym jakoś dopłynąć do domu. Moje rozmyślanie przerwało dziwne zachowanie linki. Otóż wszystko wskazywała na to, że marlin wypływa! Ucieszyłem się, bo przecież ani razu nie widziałem jeszcze mojej przyszłej zdobyczy. Dawało mi to jednocześnie szansę, na to, aby zakończyć trwający już 2 dzień połów.
Linka podnosiła się wolno, ale systematycznie. Wkrótce powierzchnia oceanu rozwarła się i zobaczyłem mojego przeciwnika. Okazało się, że jest nim największa ryba, jaką w życiu złowiłem! Marlin lśnił w słońcu, na ciemnofioletowym grzbiecie jaśniały lawendowe pasy. Jego miecz przypominał pałkę baseballową i był bardzo spiczasty. Pokazał mi się, jakby chciał zademonstrować mi swoją wielkość, po czym znowu zanurkował.
Przyznam się, że przez chwile zwątpiłem, czy dam radę pokonać tego olbrzyma, zwłaszcza, że moją lewą ręką nadal rządził skurcz. I właśnie wtedy, choć nie jestem zbyt religijny, zacząłem odmawiać modlitwy. Były to dziesięciokrotnie powtarzane Ojcze Nasz i Zdrowaś Mario. Tą ostatnią prosiłem, aby pozwoliła mi zwyciężyć rybę, gdyż wiedziałem, że może być ciężko.
Zbliżał się wieczór, a ryba płynęła powolni lecz równo. Pomyślałem, że dobrze by było, gdybym trochę odpoczął. Wiedziałem, że kiedy w końcu marlin stanie do walki, będę potrzebował całej mojej siły i uporu, żeby go pokonać. Stało się to bardziej realne, ponieważ podczas słonecznego dnia, moja ręka rozkurczyła się i teraz mogłem normalnie ją wykorzystywać. Płynąłem dalej, a dla pokrzepienia ducha przypomniałem sobie pewną historię z mojej młodości. Wtedy to w szynku w Casablance mierzyłem się na rękę z wielkim i silnym murzynem. Wszyscy zebrani nie dawali mi wielkich szans, ale zakłady zmieniły się, kiedy po ośmiu godzinach nadal dzielnie walczyłem z przeciwnikiem. Ta walka trwała całą noc i blisko świtu ludzie prosili o ogłoszenie remisu, gdyż śpieszyli się do pracy. Wtedy zebrałem wszystkie moje siły i powoli, stopniowo przechylałem rękę murzyna w kierunku blatu. Po całodziennej wcale wygrałem i przez długi czas ludzie nazywali mnie Czempionem. To wspomnienie przekonało mnie, że jeśli wystarczająco się uprę, jestem w stanie pokonać każdego, nawet jeśli jest olbrzymią rybą.
Marlin nadal nie spuszczał z tonu i uparcie ciągnął moja łódź. Nie czułem się tak dobrze, jak dwa dni wcześniej – bolały mnie szczególnie plecy. Musiałem szybko pokonać tą rybę. Aby zwiększyć opór wody, przywiązałem do obu burt wiosła, po czym poważnie zacząłem myśleć o odpoczynku. Zanim jednak mogłem pomyśleć o sposobnie na krótką drzemkę, musiałem się posilić. Postanowiłem więc wypatroszyć złowionego pierwszego dnia delfina. W żołądku znalazłem coś co bardzo mnie ucieszyło – był to dwie świeże latające ryby. W tej chwili zauważyłem również, że moja łódka zaczyna zwalniać. Marlin wyraźnie się męczył.
Zjadłem dwa kawałki delfina, co nie było zbyt przyjemne, gdyż surowe mięso tego morskiego ssaka jest wyjątkowo niedobre, gdy jemy je na surowo oraz jedną latającą rybę. Po tym wszystkim ułożyłem się do snu. Trzymałem linkę prawą ręka, którą przycisnąłem udem, oparłem się o dziób, a następnie przytrzymałem ją lewą dłonią. Zapadł w sen.
Obudziło mnie mocne szarpnięcie. Marlin wyskoczył w powietrze. Na to czekałem. Linka przesuwała mi się w dłoniach, a ja leżałem wciśnięty w dziób łodzi. Ryba musiała walczyć o każdy cal liny. Po chwili jednak marlin zanurzył się znowu, ale nie martwiłem się gdyż był wyraźnie zmęczony, a pełne pęcherze powietrza nie pozwoliłyby mu zejść głęboko. Tak rozpoczął się trzeci dzień mojego połowu.
Wkrótce marlin zaczął zataczać kręgi. Był to więc ostatni moment przed naszą walką. Teraz jednak zacząłem słabnąć – przed moimi oczami pojawiły się czarne plamki. Gorąco prosiłem Boga, aby nie pozwolił mi umrzeć. Obiecałem też Najświętszej Panience pielgrzymkę i sto zdrowasiek, jeśli obdarzy mnie zwycięstwem. W chwilę potem marlin znowu zaczął krążyć, ale teraz koła stawały się coraz mniejsze. Z wielkim wysiłkiem wciągałem kolejne cale liny. Nigdy w życiu nie byłem tak zmęczony. Jednak przy trzecim okrążeniu marlin powoli wyłaniał się z wody, był jednak zbyt daleko mojej łódki. W końcu nastąpiło ostatnie okrążenie.
Ryba, która tak szanowałem, nareszcie płynęła wystarczająco blisko mnie. Przytrzymałem linkę nogą i z całą siłą, jaka mi pozostała rzuciłem w rybę harpunem. Utkwił on tuż nad płetwą ogonową. Oparłem się na nim i wcisnąłem go jeszcze głębiej w jego pierś. Wtedy nastąpiło coś zupełnie nieprzewidywalnego – marlin ożywił się nagle i wyskoczył wysoko ponad powierzchnię wody, zalewając moją łódź wodą, a mnie samego opryskując pianą.
Zemdliło mnie, jednak kiedy wróciłem do siebie zobaczyłem marlina leżącego do góry brzuchem obok mojej łódki. Z jego boku sączyła się krew. Nie żył.
Tak oto pokonałem największą rybę mojego życia. Czy sądzicie, że to już koniec mojego opowiadania? Jeśli tak, to się mylicie.
Kiedy przyciągnąłem martwą rybę do burty łodzi nie mogłem uwierzyć, że jest ona aż taka ogromna – była o dwie stopy większa od mojego kutra. Musiałem ją jednak solidnie przymocować. Linkę odwiązaną od harpuna przeciągnąłem przed skrzela marlina, następnie zaś obwiązałem ją dookoła jego miecza. Założyłem również pętle na ogon i przymocowałem tak związaną rybę do dzioba, środkowej burty i rufy. Byłem pewny, że dowiozę ją do domu, jednak nie mogłem wiedzieć, jak bardzo się myliłem…
Nie potrzebowałem kompasu, płynąłem z pasatem, a morze było spokojne. Nie minęła jednak godzina od mojego zwycięstwa, gdy zjawił się pierwszy rekin. Wiedziałem, że to nieuniknione, rekiny bowiem wyczuwają w wodzie krew i potrafią długo płynąć jej śladem. Była to ryba z tego gatunku, który nie boi się niczego. Gdy tylko go ujrzałem, wziąłem harpun i linkę. Rekin zaatakował od tyłu. Odgryzł spory kawałek marlina, tuż znad ogona. Wykorzystałem to, że jest zajęty rybą i wbiłem harpun w łeb rekina. Ugodziłem go śmiertelnie i tylko przez krótką chwilę utrzymywał się na powierzchni.
Nie chciałem spojrzeć na okaleczoną rybę, bo czułem się tak, jakby rekin ugryzł nie ją, lecz mnie. Nie martwiłem się jednak długo. Powtarzałem sobie, że człowiek nie jest stworzony do klęski. Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać. Skonstruowałem również nową broń, gdyż harpun poszedł na dno razem z rekinem – był to nóż przywiązany to wiosła.
Pochyliłem się i urwałem kawałek mięsa z mojej ryby. Było ono doskonałej jakości i mogło mi przynieść wielki zysk, zwłaszcza, że było go bardzo dużo. Jednak po upływie kolejnej godziny marlin znowu znalazł się w niebezpieczeństwie, bo oto nadpływały kolejne rekiny. Tym razem były to dwa galanos. Umocowałem ster i stanąłem z nimi do walki.
Długo się z nimi mierzyłem, ale wygrałem. Jednak oba rekiny zdołały zabrać bardzo wiele najlepszego mięsa. Szkoda, gdyż mogło mi ono zapewnić przeżycie całej zimy. Nie był to jednak koniec mych zmartwień, gdyż rekiny atakowały jeszcze 3 razy. Za pierwszym razem był to pojedynczy osobnik, którego szybko pokonałem nożem, który złamał się na jego czaszce. Kolejny atak nastąpił dopiero przed zachodem słońca. Znowu były to galanos. Długo się z nimi mierzyłem, lecz i tym razem pokonałem ich za pomocą krótkiej pałki. Po tej walce byłem już bardzo zmęczony, a z mojej ryby została już tylko połówka.
Zapadł zmrok. Około dwudziestej drugiej spostrzegłem światła Hawany. Wtedy miałem jeszcze nadzieję, że dowiozę do domu, chociaż połowę mojej zdobyczy. Ta nadzieja prysła jednak wraz z pojawieniem się trzeciej – ostatniej grupy rekinów.
Mimo, że nie miałem ani nadziei, ani broni, po raz kolejny tego dnia stanąłem do walki. Moją jedyną pomocą był rumpel wydarty ze steru. Rekiny podpływały jeden po długim i kolejno obszarpywały kolejne wielkie kawały mojej pół-ryby.
Z trudem łapałem oddech w chwili pokonania ostatniego rekina ze stada. Ledwo co stałem na nogach, ale jednak wygrałem. Nie chciałem jednak patrzeć na moja rybę, po której już nic nie zostało. Chwyciłem się steru i skierowałem się w stronę domu.
Tak właśnie wygląda moja historia. Sądzicie, że los mnie zniszczył? Tak, przyznaję, że z chwilą wyjścia na brzeg byłem załamany. Ledwo co dotarłem do domu. Jednak mimo tego, że ten wielodniowy połów wykończył mnie fizycznie, a psychicznie wyczerpał, nie zdołał mnie jednak pokonać. Przecież osiągnąłem swój cel – złowiłem rybę i chociaż nie przywiozłem jej do portu to zyskałem szacunek i respekt innych rybaków. Ta przygoda uświadomiła mi jak wiele mogę i teraz tylko czekam na kolejną sprzyjającą okazję, aby znowu wypłynąć daleko w morze.

Czy tekst był przydatny? Tak Nie
Opracowania powiązane z tekstem

Czas czytania: 14 minuty

Teksty kultury