profil

Recenzja filmu - musicalu

poleca 85% 104 głosów

Treść
Grafika
Filmy
Komentarze

„Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street” (2007)

Na film „Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street” trafiłam zupełnie przez przypadek. Na początku włączyłam tylko na chwilkę, obiecując sobie że wzorem wszechobecnego „Zmierzchu” najpierw sięgnę po książkę, a dopiero potem po ekranizację. Tymczasem już od pierwszych minut projekcji wiedziałam, że żadna siła nie będzie w stanie przerwać mi seansu.
Całość rozgrywa się w XIX- wiecznej Anglii. Sponiewierany przez życie golibroda- Benjamin Barker (Johnny Deep), zostaje wypędzony z Londynu przez okrutnego sędziego Turpina (Alan Rickman), któremu bardzo zależało na względach jego żony. Po kilkunastu latach nasz bohater powraca do rodzinnego miasta, pod pseudonimem Sweeney Todd, pałając rządzą zemsty na Turpinie. Do spółki z ekscentryczną panią Nellie Lovett (Helena Bonham Carter) prowadzą skromny zakładzik: on podrzyna gardła swoim klientom w oczekiwaniu na sędziego, ona „przerabia” ich na paszteciki, którymi zajada się cały Londyn.
Reżyser dzieła, Tim Burton, we współpracy z twórcą scenariusza Johnem Loganem, nie mieli łatwego zadania. Przeniesienie na ekran musicalu w taki sposób, aby spodobał się widowni, praktycznie graniczy z cudem. Zazwyczaj okazuje się, że adaptacje filmowe są nieporównywalnie gorsze od scenicznych. Mimo że nie miałam okazji obejrzeć sztuki, to świat wykreowany przez Burtona- spowity mgłą i tajemnicą, gdzie na każdej ulicy czai się zło, a za każdym rogiem seryjny morderca- zachwycił mnie i sprawił, że straciłam kontrolę nad czasem. Znany z nieposkromionej wyobraźni reżyser, po raz kolejny udowodnił w jakim gatunku czuje się najlepiej. Było to cudowne 116 minut, podczas których Burton, znany chyba każdemu widzowi (z m.in. „Charlie i fabryka czekolady”, „Gnijąca panna młoda”, „Alicja w Krainie Czarów”), potwierdził tylko swój geniusz.
Ważną częścią widowiska jest muzyka, zaczerpnięta z oryginalnego brodway’owskiego musicalu z 1979 roku skomponowana przez Stephena Sondheim’a. „Sweeney Todd:...” to ten gatunek filmu, gdzie dialogi nagle przechodzą w czarujące piosenki, bohaterowie ni stąd nie zowąd zaczynają śpiewać, wyrażając tym swoje emocje i przeżycia. Szczerze trzeba przyznać, że czasem jest to męczące, gdyż niektóre z partii wokalnych są przydługie i lekko „przyciężkie”. Twórcy filmu wyszli chyba z założenia, że aktorzy mają dobrze grać, a nie śpiewać. Być może dlatego zrezygnowano z części utworów i tak w filmie możemy usłyszeć tylko niektóre np.: „Epiphany”, „Pretty Women”, „Johanna”, „The Worst Pies in London”, „Wait” i „My Friends”.
W obrazie nie mogło rzecz jasna zabraknąć ulubionego aktora Burtona: Johnny’ego Deepa, z którym współpracował już przy okazji np. „Jeźdźca bez głowy”, czy też „ Edwarda Nożycorękiego”. Zgrany duet Burton- Deep i tym razem nie zawiódł swoich fanów.
Sam Johnny to już przecież legenda. Jego zdolności aktorskich nikt nie jest w stanie podważyć, a produkcje z jego udziałem biją rekordy popularności. Postać, którą stworzył w „Sweeney’u Toddzie”, jest mieszanką wybuchową. Z jednej strony to skrzywdzony przez los mężczyzna, który pragnie za wszelką cenę pomścić krzywdę swojej żony i córki. Z drugiej, zmienia się w ucieleśnienie demona, gotowego zabijać w imię zemsty. Deep, jako Todd, wywołuje w odbiorcy raz panikę i przerażenie, za chwilę wręcz współczucie. Przez to, w moim odczuciu, nie można jednoznacznie stwierdzić, czy jest to postać negatywna, czy pozytywna. Jedyną skazą na owym filmowym wcieleniu Johnny’ego jest jego talent wokalny. Mimo iż ćwiczył on wytrwale pod czujnym okiem Vanessy Paradise, partie solowe w jego wykonaniu mnie osobiście nie porwały.
Obok ulubieńca reżysera w filmie ujrzymy całą garść aktorów, którzy młodszej widowni znani są z serii filmów o młodym czarodzieju- Harrym Potterze. W rolę towarzyszki szalonego golibrody, pani Lovett, wcieliła się Helena Bonham Carter. Również jej trzeba oddać niezwykły kunszt aktorski, gdyż przemówiła do mojej wyobraźnie nawet lepiej niż sam Deep. Obok niej sędzia Turpin, czyli znakomity Alan Rickman, oraz jego podwładny Beadle, czyli Timothy Spall, jako „ci źli”. Aktorskie młode pokolenie reprezentują Jamie Cambell Bower (żeglarz Anthony Hope), Jayne Wisener ( córka Todda, Johanna), oraz Ed Sanders (jako Tobias Ragg, pomocnik pani Lovett). Na ekranie przewija się także postać Sachy Barona Cohena, tym razem w wersji „na poważnie”, który wcielił się w Adolfo Pirelli, sprzedającego cudowny płyn na porost włosów.
Całość dopełnia świetna oprawa: cudowne kostiumy i charakteryzacja. Plusem filmu są też efekty specjalne: lejąca się krew, być może dla niektórych bardzo sztuczna, sprawiła, że chwilami śledziłam akcję „przez palce”. Od samego początku do końca zdarzenia toczą się konsekwentnie do punktu kulminacyjnego, a mianowicie do uśmiercenia Turpina. Mogłoby się wydawać, że obraz ten jest dosyć przewidywalny i nie potrafi widza zaskoczyć, tymczasem nie brakuje nagłych zwrotów akcji i niespodziewanych zdarzeń.
Sądzę, że „Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street” to kino dla ludzi lubiących takie gatunki filmowe i tego rodzaju widowiska. Fani twórczości tandemu Burton- Deep, z pewnością będą zachwyceni klimatem, który wspólnie stworzyli. Być może genialni aktorzy przegrali nieco w pojedynku z mikrofonem, jest to jednak film dla tych, którzy szukają w nim czegoś więcej niż tylko ładnej ścieżki dźwiękowej. Dwa Złote Globy, dwa Saturny, Złoty Popcorn i najważniejsza nagroda filmowa- Oscar, mówią same za siebie. Ten film koniecznie trzeba zobaczyć.

Czy tekst był przydatny? Tak Nie
Opracowania powiązane z tekstem

Czas czytania: 4 minuty