profil

Polska w latach 60 XX wieku - wywiad

poleca 85% 1146 głosów

Treść
Grafika
Filmy
Komentarze

A: Czy kiedyś jak się wchodziło do sklepu wszystko wyglądało tak jak dzisiaj: dużo owoców, warzyw, słodyczy itp.?
Babcia: W latach 60 w skepie na pólkach były produkty głównie rodzimej produkcji, ewentualnie kilka winogron czy brzoskwiń z demoludów, których ceny przyprawiały ubogie społeczeństwo o białą gorączkę. Dzieci więc takie rarytasy jak egzotyczne owoce czy słodycze dostawały zazwyczaj na święta. Więdz teraz nie marudź, kiedy mama da ci banana, mandarunkę do szkoły. Sklepy przez cały okres PRL-u bardzo słabo zaopatrzone były w mięso, obojętnie czy było na kartki czy nie. Kolejka w rzeźniku to był stały element krajobrazu polskiego z tego okresu czasu. W latach sześćdziesiątych sklepy w ogóle były słabo zaopatrzone, chociaż nie osiągnięto jeszcze stanu z lat osiemdziesiątych, kiedy to półki dosłownie świeciły pustkami, a rola pani ekspedientki polegała na powtarzaniu przez kilka godzin dziennie dwóch słów: "Nie ma".
A: Co to znaczy 'brzoskwiń z demoludów'?
Babcia: Produkty z demoludów to były inaczej produkty zagraniczne.
A: A czy znajdowały się gdzieś produkty z krajów kapitalistycznych?
Babcia: Teoretycznie nikt nie powinien mieć obcych walut i kapitalistycznych produktów. Teoretycznie podkreślam. W praktyce wyglądało to trochę inaczej. Były cztery, przymnajmniej mi są zanne tylko cztery, sposoby zakupu zachodnich towarów: komisu, pewexy, bazary, sklepy Baltona.
A: co to były sklepy Baltona?
Babcia: Sklepy Baltona Zaopatrywały głównie statki i marynarzy w żywność (szynka baltonowska to przykład dobrego zabezpieczenia żywności przed zepsuciem), kosmetyki, papierosy, alkohol czy ubrania. Przeciętny śmiertelnik raczej nie zaglądał do tego rodzaju instytucji. Mamy więc handel zagranicznymi towarami: bardzo drogi w porównaniu do zarobków i za obcą walutę (oprócz komisów i bazarów).
A: Jeśli ktoś nie posiadał obcych walut to jak mógł kupować w tych sklepach?
Babcia: Wraz z zapotrzebowaniem ludzi na zagraniczne towary, a co za tym idzie na zachodnią walutę (głownie marki i dolary), rozpowszechniał się czarny rynek walut. Ludzie posiadający dużą ilość obcej waluty, chętnie z kilkakrotnym przebiciem, sprzedawali ją potrzebującym, których raczej nigdy nie brakowało. Zaczęto także prowadzić nielegalne kantory, w których można było wymienić walutę.
A: A dlaczego ludzie woleli kupywać zagraniczne towary niż nasze, Polskie?
Babcia: Bo polskie towary dostępne w sklepach to było najgorsze dno, jakie kiedykolwiek polska ziemia widziała. Normalnie Chrobry chodził w lepszych ubrankach niż Polacy w dobie PRL-u. Przede wszystkim ubrania były identyczne. Jeden wzór na parę lat, kolorystyka stała: wszystko szare, przygaszone. Głownie dlatego, ze wszystko produkowano w fabrykach, hurtowo. Zanim zarząd takiej fabryki zatwierdziłby nowe kroje czy kolory odzieży, moda zdążyłaby zmienić się kilkakrotnie i tak byśmy zostali w tyle za innymi krajami, na których modę Polacy spoglądali z ubóstwieniem i zachwytem, liżąc bardzo często jedynie cukier przez szybę. Jednakże, co ciekawe, nie wszystkie nasze produkty były takie okropne. Fabryki produkowały również barwne, nowoczesne ubrania, jednakże nie dla swojego kraju, ale na eksport, żeby pokazać innym krajom, co się w Polsce nosi. Gdyby to była jeszcze prawda... Ludzie bili się o tak zwane "odpadki z eksportu", które często pozostawały w kraju. To tyle, jeśli chodzi o modę
A: A jak było ze szkołą?
Babcia: Dzisiejsze dzieci, może młodzież już mniej, maja wielki wybór artykułów szkolnych, często nawet ze swojego szczęścia nie zdają sobie sprawy. W czasach PRL-u nie było kolorowych zeszytów z Kubusiem Puchatkiem czy piórników z Myszką Miki. Gdzie tam. Okładki zeszytów miały chyba za zadanie odstraszyć dzieci od szkoły: szare, wyblakłe niebieskie czy beżowe wcale nie wyglądały przyjaźnie. Wyprawkę do szkoły kompletowano już od końca roku szkolnego przez całe wakacje, często nawet do października. Do sklepów rzucano towary stopniowo: najpierw zeszyty w kratkę, potem kredki, potem zeszyty w linie. Dzisiaj idzie się jednego dnia i kupuje wszystko razem w jednym sklepie, kiedyś jednak były to zwyczajne bitwy o przybory szkolne. Trzeba było doskonale orientować się, gdzie, co i kiedy przywiozą (funkcja koleżanki-sprzedawczyni wręcz niezbędna). Jak się coś dostało, to nikt nie wykrzywiał nosem na jakość - grunt, ze w ogóle było! O podręczniki nie było również tak prosto. Na nowe książki mogli pozwolić sobie jedynie prymusi, którzy dostawali w nagrodę za dobre stopnie specjalne talony na podręczniki, a reszta musiała między sobą odkupywać potrzebne książki. Na szczęście system nauczania, a co za tym idzie i podręczniki, nie zmieniały się jak w dzisiejszych czasach co roku, ale były raczej trwałe. Wiadomo, że zmianę podręczników musiano przeprowadzić wraz z nowym systemem oświatowym, kiedy to nauka w szkołach podstawowych zmalała z jedenastu na sześć lat.
A: Jak kiedyś jadano, czy tak jak dziś jadło się pizze, hamburgera czy kebaba?
Babcia: Polacy nie zajadali się ani łososiem, ani kawiorem, ani krewetkami. Jedli proste, polskie potrawy i ani im w głowie były pizze, risotto czy ostrygi. Ba, nawet o dobrej szynce mogli pomarzyć głównie tylko w okolicach świat, także tych państwowych jak na przykład 22 lipca czy 1 maja, kiedy to rzucali do sklepów tą lepszą żywność dla ludzi. Takie nagłe zaopatrzenie sklepów było zjawiskiem naprawdę sporadycznym i nieczęsto oglądanym. Obserwowano je także w miastach, w których zaczęły się strajki, by złagodzić i osłodzić troszkę życie buntującym się robotnikom. Wielkie oblężenie miały także sklepy monopolowe, kiedy przywieźli na przykład taki rarytas jak piwo w butelkach, co dla dzisiejszych ludzi wydaje się nonsensem. Ale tak właśnie było: wielkie kolejki ludzi, głównie tej brzydszej płci, z torbami - nawet podróżniczymi!) w ręku, czyhający na upragniony napój. Normalnie w sklepach dostać było można niezbędne produkty żywnościowe i właściwie to tylko to.

Czy tekst był przydatny? Tak Nie

Czas czytania: 5 minut

Historia powszechna