profil

Czy place zabaw są bezpieczne dla dzieci ?

poleca 87% 101 głosów

Treść
Grafika
Filmy
Komentarze

Był ciepły, letni wieczór. Na placu zabaw, między wysokimi blokami mieszkalnymi rozlegały się radosne okrzyki bawiących się dzieci. Matki siedziały na ławeczkach, w pobliżu, patrząc troskliwym wzrokiem na swoje pociechy. Jednym z najbardziej obleganych sprzętów była huśtawka. Siedzenie ciągle było w ruchu. Znajdowała się na nim dziewczynka, może pięcioletnia. Jasna blond czuprynka okalała twarzyczkę. Obejrzała się, spoglądając na mamę. Pomachała jej. I wtedy zdarzył się wypadek. Jedną ręką nie potrafiła utrzymać się na huśtawce, która bardzo szybko zmieniała pozycje. Spadła na ziemię, ale huśtawka pomknęła dalej. Jednak dziecko nie zdążyło wstać, ani schylić głowy. Twarda, drewniana belka uderzyła małą z pełnym impetem. Podniósł się krzyk. Matka dziewczynki zerwała się z ławeczki. Odepchnęła inne dzieci, a to co zobaczyła potem, wstrząsnęło nią. Jej córeczka leżała na ziemi bez czucia.

Dziewczynka natychmiast znalazła się w szpitalu. Tam powoli zaczęła dochodzić do siebie. Matka małej cały czas siedziała przy córce. Gdy dojechałam na miejsce, cały zespół lekarzy opiekował się poszkodowaną. Zdziwiło mnie jednak, że lekarz główny nie wyglądał na zaskoczonego dziwnym przypadkiem. Postanowiłam odbyć z nim rozmowę, w chwili wolnego czasu. Doczekałam się przerwy obiadowej i znalazłam pana doktora w szpitalnej stołówce. Zgodził się ze mną porozmawiać. Okazało się, że co jakiś czas do tej placówki przyjeżdżają dzieci ze złamaniami, urazami i zaburzeniami pracy mózgu. Wszyscy prosto z placów zabaw. Ten przypadek nie był jedyny, ale za to dość lekki. Dziewczynka miała jedynie nie groźny wstrząs mózgu. Ale uraz psychiczny pozostanie do końca życia. Niedługo potem mała wyszła ze szpitala.

Odwiedziłam pechowy plac, by zobaczyć jakie kroki przedsięwzięto. Z początku myślałam, że trafiłam, nie w to miejsce, w które powinnam. Wszędzie znajdowały się dzieci. Szczególnie te najmłodsze w przedziale wiekowym od trzech do sześciu lat. Miejsce wyglądało tak, jak podczas tego feralnego dnia. Huśtawka znów była w ciągłym ruchu. Koledzy próbowali zrzucić z niej siebie nawzajem. Aż prosiło się o nowy wypadek. Nikt tu widać nie pamiętał o nieszczęściu, które wydarzyło się kilka dni temu. Chciałam wiedzieć, co matki bawiących się tu dzieci myślą o bezpieczeństwie swoich pociech. Odpowiedzi powtarzały się - „Są tu całkowicie bezpieczne. W końcu to plac do zabaw dla dzieci.” Przypomniałam im o tym, co stało się z córką ich sąsiadki. Wtedy rozłożyły jedynie ręce i stwierdziły, że widać matka nie nadaje się do swojej roli, bo nie umie się opiekować dzieckiem. To całkowicie mi starczyło. Ale nie poprzestałam na tym. Skoro już tu byłam, odwiedziłam kogoś, kto jest odpowiedzialny za wygląd i sprzęty na placyku.

Po chwili szukania znalazłam zarządcę budynków. Zapytany o przyczynę wypadku dziewczynki z jednego z bloków, nie potrafił udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Tak jak wszyscy zwalał winę na matkę i córkę. Ale po chwili zaczął zapętlać się we własne zeznania. Po półgodzinnej rozmowie, przyznał, że sprzęty dla dzieci, zwłaszcza tych mniejszych, nie powinny być robione z tak twardych materiałów jak drewno. Ale nie chciał się przyznać do tego, że częściowa odpowiedzialność leży po jego stronie. Tłumaczył, że nie on te sprzęty stawiał i nie od niego zależy z czego są zbudowane. Wiadomo, że po wypadku nikt nie chce się przyznać do winy. Ale sprawa sprzed paru dni, nie była jedyną, o którą chciałam zapytać. Pokazałam mu, kilkadziesiąt dzieci, bawiących się na placyku, również na nieszczęsnej huśtawce. Jednak przy próbie, dowiedzenia się czemu nic nie zrobiono w tej sprawie i czemu nie zamknięto placu, zostałam zbyta bardzo prostym sposobem. Usłyszałam, że nie zamknie dzieciom placu, bo nie będą miały się gdzie wyszaleć, a poza tym jest bardzo zajęty. Zrozumiałam, że mam sobie iść. I poszłam. Ale do jednego z budynków.

Stanęłam przed drzwiami mieszkania, gdzie miała mieszkać matka poszkodowanej podczas ostatniej zabawy na podwórku. Jednak nikt nie otwierał. W końcu jakaś miła starsza pani poinformowała mnie gdzie mogą być lokatorki. Miałam szukać ich na działce należącej do dziadków dziewczynki. Podano mi adres i ruszyłam w drogę. Kiedy wreszcie dotarłam na miejsce, wygospodarowałam trochę czasu na rozmowę z kobietą. Zostałam zaproszona do środka. Wskazano mi miejsce, koło altany, a rozmówczyni usiadła naprzeciw mnie, koło swej córki. Siedziała na małej huśtawce z gumowym siedzeniem. Kołysała się, ale tak by jej stopy nie odrywały się od ziemi. Współczułam jej, skąd mogła wiedzieć, że tak skończy się niewinna zabawa? Spojrzałam na matkę dziewczynki. Rozpoczęłyśmy rozmowę. Nie od razu zaczęłam mówić o przykrym temacie. Ale od słowa do słowa przeszłyśmy do tego co mnie najbardziej interesowało. Żałowała, że wcześniej nie zwróciła uwagi na to w jakich warunkach bawi się jej córka i co może się stać. Wiedziała, że sprzęty, a zwłaszcza siedzenia na huśtawkach powinny być gumowe lub plastikowe, ale w żadnym razie nie drewniane lub metalowe. Przyznała się, że nigdy przedtem nie spojrzała na materiał, z którego wykonano plac zabaw. Ale nie uważała, by była to i wyłącznie jej wina. Większość konsekwencji powinien ponieść budowniczy i zarządca. Takie miejsca nie służą temu, by oglądać je i analizować, lecz by dzieci mogły pobawić się i wyszaleć.

Także córka kobiety stała się obiektem rozmowy. Opowiedziano mi historię jej życia po wypadku. Dziewczynka nie wychodzi już na podwórko, ani tym podobne miejsca. Odizolowała się od rówieśników. W zamian za to przychodzi na działkę. Ma tam huśtawkę i wie, że jest tu całkowicie bezpieczna i nic jej się nie stanie. Po chwili rozpłakała się. Od tamtego dnia również ona nie rozmawia już ze swoimi sąsiadkami. Wszystkie oskarżają ją o brak opieki na córką. Ale same również nie zwracają na to uwagi. Następny wypadek wisi w powietrzu.

Po dokończonej rozmowie zastanowiłam się, gdzie mogę jeszcze pójść, by jak najbardziej rozświetlić ten temat. Udałam się do sił wyższych, czyli do dzielnicowego oddziału straży miejskiej. Miałam nadzieję, że dowiem się tam czegoś nowego. Na przykład jakie środki podjęto w danej sprawie. Rozmowa z komendantem była raczej krótka. Jedyne co z niego wyciągnęłam, to to, że sprawy niebezpieczeństw na placach zabaw jest już znane w wielu placówkach. Ale na pytanie, co zrobiono, by temu zapobiec, rozłożył ręce. Podobno zostały wysłane pisma i upomnienia o zmienienie sprzętów na placach dla dzieci, ale nikt nie doczekał się rezultatów. A straż miejska nie może interweniować bez powodu. Wiadomo, takie prace to mnóstwo pieniędzy wydanych, ale zdrowie naszych pociech jest chyba ważniejsze. Jakoś mnie to nie przekonało. W głosie nie brzmiało entuzjazmu.

Wieczorem wróciłam do domu i zaczęłam składać w jedną całość wszystkie zdobyte dziś wiadomości. Ogólny wynik przeraził mnie. Ludziom jest wszystko jedno, co dzieje się z ich dziećmi, albo nie wierzą, że w takim miejscu może się stać im coś złego. Lekarze jedynie leczą, nie przejmując się tym zbytnio, matki wzruszają ramionami, nie mogąc uwierzyć w takie historie, a pracownicy straży miejskiej nie chcą nic zrobić, wykręcając się brakiem odpowiednich środków. Ale poszkodowani płaczą i żądają sprawiedliwości. Kto wygra? Mam nadzieję, że ten reportaż przybliży państwu choć odrobinę gorycz i ból odosobnienia i braku zrozumienia.

Czy tekst był przydatny? Tak Nie

Czas czytania: 7 minut