profil

Wywiad z Janem Kochanowskim.

poleca 85% 2007 głosów

Treść
Grafika
Filmy
Komentarze

To, co się dzisiaj wydarzyło, wydaje mi się nadal tak nierealne i fantastyczne, że wciąż nie mogę w to uwierzyć... W to, czyli że spotkałam Go.

Tydzień temu dostałam zadanie z redakcji – miałam napisać artykuł o Nim. Nie za długi, ale nie za krótki, ciekawy, ale nie bulwersujący. Sztampa. Od tego czasu spędzałam całe dnie w bibliotekach, czytając wszelkie możliwe książki, artykuły, opracowania i inne dzieła o Nim. Po kilku dniach miałam już wystarczająco dużo zebranych materiałów, że mogłam wreszcie usiąść przy komputerze i zacząć pisać... Jednak nic mi się nie kleiło. Zdania wychodziły zbyt sztywne, sztuczne, bezsensowne. Po przeczytaniu kilku pierwszych linijek zaczęłam od nowa...

Koło północy, mając napisane trzy nudne strony, przerwałam moją olśniewającą pracę twórczą. Doszłam do wniosku, że nikt przez to nie przebrnie, ale może to i dobrze. Ile już napisano takich artykułów, których nikt nie mógł doczytać do końca, a jeśli to robił, to albo z czystej nudy, albo (co bardziej prawdopodobne) ze snobizmu – „...przecież nie wypada nie przeczytać artykułu o nim...”.

Następnego dnia wyruszyłam do redakcji z dyskietką pełną informacji i pseudo-ciekawostek o Nim. Na początku nic nie zapowiadało tego, co miało się niedługo wydarzyć. Jechałam jak zwykle tramwajem, wysiadłam jak zwykle przy Muzeum i jak zwykle udałam się w kierunku Nowego Światu... Nie musiałam wprawdzie iść Nowym Światem, a później Krakowskim Przedmieściem, ale zawsze lubiłam w pogodne dni przejść wśród kolorowego tłumu ludzi, obok pięknych kamienic...

Byłam wtedy w okolicy Uniwersytetu, gdy dostrzegłam z dala dziwnie ubranego człowieka. Mimo strasznego upału, szedł w długiej, czerwonej szacie, wyszywanej złotymi nićmi, na rękach miał ogromne pierścienie, na szyi zaś długi, złoty łańcuch... Mężczyzna ów właśnie zbliżał się do mnie, budząc powszechne zainteresowanie, gdy nagle powiedział donośnym głosem: „Witam, nadobna panno!”. Nie wiedziałam, czy powinnam się roześmiać, czy też odpowiedzieć mu z poważną miną, udając, że wiem o co chodzi... Przez moment zastanawiałam się, co właściwie ten człowiek tutaj robi. Pomyślałam, że może jest groźnym zbiegiem z zakładu psychiatrycznego – niedawno nawet mówili w radiu, że uciekł z Tworek niebezpieczny psychopata. Ale po chwili doznałam olśnienia!
- Pan jest statystą, oczywiście?
- Statystą? Nie zajmuję się statystyką, drogie dziecko!
- A do tego jaki dowcipny! A w jakim filmie pan gra?
- W filmie?! Gra??? Na czym gram? Nie...

Ten człowiek miał tak niesamowite poczucie humoru, że zupełnie nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. Przyjrzałam mu się uważniej – nie był młody, ale nie wyglądał też na starego. Charakteryzatorzy dokleili mu długą, białą brodę, która teraz powiewała mu wesoło na wietrze. Mężczyzna chyba musiał zauważyć, że mu się przyglądam, bo zaraz powiedział:
- Wybacz mi, pani, nieodpowiedni strój, niegodzien on Twej zaszczytnej obecności...
Doszłam do wniosku, że rozmowa z tym człowiekiem jest naprawdę interesująca, wyciągnęłam więc komórkę, żeby powiedzieć koledze z pracy, że będę później. „Przepraszam Pana na chwilę, muszę zadzwonić do pracy”. Wybrałam numer i zaczęłam rozmowę. „Cześć Maciek, autobus stoi w korku, więc mogę się trochę spóźnić...” Statysta spojrzał na mnie dziwnie, ale nic nie powiedział. „Tak... tak, mam dyskietkę... Hm... No, zobaczysz.... Nie, nie jest długie. Trzy strony ósemką... tak, mogę coś wyciąć... dobra, nie ma sprawy. Będę za godzinę. Na razie!”. Wyłączyłam telefon i schowałam go do torby. Spojrzałam na mego nowego znajomego, który patrzył się na mnie ze zdumieniem.
- W jakimże korku waćpanna stoi? Cóż to znaczy?
- W korku? Naprawdę Pan jest dowcipny... Ale może poznamy się lepiej? Jestem Ania! – podałam mu rękę, ale on nie zareagował – A Pan?...
- Zaszczyt to dla mnie poznać Panią! Kłaniam się uprzejmie (w tym momencie rzeczywiście ukłonił się nisko) – zowią mnie Janem.
- Czy... idzie Pan może w stronę Starówki?
- Staruszki? Zaiste nie.

To jego ciągłe przedrzeźnianie nawet wydawało się zabawne...

- Idzie Pan? – nie dawałam za wygraną.
- Rzec by można – idę.
Dopiero wtedy zauważyłam, że Jan mówi z dziwnie brzmiącym akcentem. Zaraz, gdzie tak się mówi?... Może gdzieś na południu, albo na wschodzie?...
- Pan z Warszawy?
- Z Warszawy? Jam dworzanin krakowski, ziemianin...
Przerwałam mu.
- Z Krakowa? To wspaniale! Rzeczywiście piękne miasto. Byłam tam wprawdzie tylko cztery razy, ale bardzo chciałabym jeszcze raz je zobaczyć... Ale wie Pan, Krakowiacy niezbyt lubią nas, Warszawiaków... Pan też żywi do nas uprzedzenia? Żal?
- Żalu do Pani łaskawej nie czuję... Dlaczegóżbym miał?
- No wie Pan, historia, konflikt... Ale to rzeczywiście chyba przesada z tą wzajemną niechęcią.
- Konflikt? A jakiż to? Zbrojny najazd?
- Pan znowu żartuje! – jednak patrząc na przerażone oblicze Jana zmieniłam zdanie – Jak to, to Pan nie wie? – pomyślałam, że żeby być statystą wystarczy pewnie skończyć tylko podstawówkę, a może nawet nie całą...
- Raczy zesłać Pani na mą głowę wiedzę ową!
Muszę przyznać, że poczułam się trochę zażenowana, tłumacząc temu niewykształconemu statyście sprawy znane chyba wszystkim.
- Jak Pan pewnie wie (albo i nie – pomyślałam), Kraków był w zamierzchłej przeszłości stolicą Polski; ale różne sytuacje skłoniły Zygmunta III Wazę do przeniesienia stolicy do szybko rozwijającej się Warszawy... Stąd te wszystkie nieprzyjemności – Krakowiacy chcieliby stolicy u siebie, Warszawa nie chce jej oddać...
- Siłą trzeba, siłą!!! Skujmy talerze na talery, skujmy! Najeźdźcę odepchnąć!
Zapał Jana zdziwił mnie trochę, ale powiedziałam jedynie:
- Jak to najeźdźcę? Nikt nikogo nie atakował i nikt z nikim nie walczył. To wszystko polityka, dyplomacja... Poza tym, jak już Panu powiedziałam, teraz nikt już chyba nie myśli o zmianie stolicy na serio.
- Na Serio? Czyż to jakieś nowe miasto?
- Wiedziałam, że Pan żartował! Proszę mi wybaczyć, a ja myślałam, że Pan tego naprawdę nie wiedział... że Pan jest niedouczony... Świetny dowcip!
- Nauka dla mnie jak powietrze... Księgi starożytnych znane mi są bliżej aniżeli moje własne.
- Własne? To Pan pisze? Cóż za niespodzianka! Ja też próbuję pisać – na razie tylko do gazety.
- „Do Gazety”... Imię to piękne, z grecka tchnie świeżością... Zaraz, zaraz... Wróć mi serce, Gazeto, wróć mi, prze Boga, a nie bądź przeciwko mnie tak barzo sroga, bo po prawdzie samego serca krom ciała nie baczę, żebyś jaki pożytek miała. A ja trudno mam być żyw, jesliże muszę stracić lepszą część siebie, a owszem, duszę. Przeto uczyń tak dobrze: albo wróć moje, albo mi na to miejsce daj serce swoje...
- Świetnie Pan wstawił tą gazetę do wiersza! A co to było? Chyba to znam...
- Znać to Ślachetna Pani musi.
- Skoro musi... Czy to nie Rej? Nie... Już wiem – Kochanowski!!!
- Nie inaczej.

Zdziwiła mnie bardzo jego znajomość wiersza na pamięć. Ale z drugiej strony – skoro jest statystą, to możliwe, że ma ambicję zostać aktorem i po prostu uczy się wielu tekstów na pamięć.
- A zna Pan to: „ << Matusz wąsów>> lepiej rzec; bo wielką kładziemy rzecz pod małą, kiedy <> mówiemy”? W ogóle lubię fraszki, ale reszta twórczości Kochanowskiego, muszę Panu przyznać, trochę mnie nudzi.
- Jakże to? Jakże to możliwe? A jednak... Czegóż Pani miłościwa nie zaszczyca swym miłowaniem z... dzieł wielkiego poety?
- Pewnie czytał Pan treny – i podobały się Panu? Ile można pisać o tym samym... Albo jego pieśni, jakieś nudne, nieciekawe. Tematyka taka sobie... i to ciągłe moralizowanie. Jakby sam był taki święty... Bo wie Pan, ja właśnie napisałam o nim trochę. Oczywiście, nie ma tam tego, co Panu przed chwilą powiedziałam...
- Cóż więc Pani napisać raczyła?
- Jakieś ogólniki, typu „Kochanowski wielkim poetą był i w Czarnolesie żył”. Napisałam, że jest powszechnie szanowany... Musiałam tak napisać, bo inaczej nie wypadało. Chociaż tak naprawdę nie wiem, czy rzeczywiście wszyscy go tak kochają...
- Jakże to? Szacunkiem ludzie go nie darzą?
- Szacunkiem może i tak, ale nic więcej.

Pan Jan zrobił nieco smutną minę, więc pomyślałam, że chyba jest wielkim miłośnikiem Kochanowskiego. Postanowiłam już więcej nie mówić o Mistrzu z Czarnolasu.

- Ale Pan nie odpowiedział mi, czy idzie w kierunku Starego Miasta?
- Starego Miasta? Aha, czyli staruszki... Tak, tak, to już staruszka. I owszem, iść mogę z wielką chęcią.
- O, to się dobrze składa, bo i ja idę w tamtą stronę. To może powie mi Pan coś o sobie?
- Rzec coś o sobie, sprawa trudna a zawiła... Dom mój daleko stąd, daleko w czasie.
- W czasie? Ma Pan na myśli, dużo czasu zajmuje dotarcie do Pańskiego domu?
- Hm... Tak dużo, iże zbyt dużo.
- Zbyt dużo? Czyli nie lubi Pan swojego domu? No tak... domatorstwo nie jest dzisiaj w modzie...
- Miłuję ja mój dom wielce!
- Jednak? To chyba musiałam Pana źle zrozumieć... Moim zdaniem dom, kawałek własnego miejsca na Ziemi ma dla człowieka wielką wartość. A tak przy okazji, czym Pan się zajmuje? Statystowaniem, pisaniem?
- Żeby prawdę rzec, nie zajmuję ja się teraz wieloma rzeczami. Naprawdę – niczym... Lecz dawniej... Tak, dawniej talent mego pióra znany był w całej Polszcze, a i za jej granicami.
- Niemożliwe?! Jak Pan ma na nazwisko?
- Moja Panno, ciekawość nie zawsze dobrem jest, teraz rzec tego usta moje nie mogą.
- Ale to dziwne, że Pana nie poznaję. Gdyby Pan może zdjął brodę?...
- To niemożliwe.
- Rozumiem – mocno przyklejona... Ale może powie mi Pan, co Pan pisał. I dlaczego przestał Pan się tym zajmować.
- Pisałem na wszelkie tematy, styloma różnema. Lecz nagle cienka nić pękła – pisać od tego czasu nie byłem zdolen.
- Ależ z Pana tajemniczy człowiek! Pękła cienka nić... Rzeczywiście, zdarza się, że można stracić talent, czy natchnienie... Ale radzę Panu jeszcze trochę popróbować – może coś z tego wyjdzie... Czy miał Pan jakieś ulubione tematy?
- Bliskie sercu memu – rodzina, spokój, Bóg; aliści pisałem i o weseleniu się.

No tak... rzeczywiście miłośnik Kochanowskiego – prawdziwy stoik – pomyślałam.

- Czyli wierzy Pan w Boga, tak? Bo widzi Pan, ja nie jestem tak do końca pewna, czy wierzę, czy nie... Już wiele osób próbowało mnie przekonać, mówili o swoich doświadczeniach, uczuciach. A jak jest z Panem?
- Ja nie wierzę, pewien jestem! Bóg jest, był i być musi na zawsze... Czy widzi Pani Szanowna to całe piękno? Prze Boga, tu jest On, tu jest Pan twój!
- Bóg jest w naturze?... Znowu mówi Pan, jak Kochanowski! Czy może uważa Pan również, że trzeba znosić wszystko, co Bóg nam ześle? Godzić się na wszystko, co nas spotyka, ze spokojem?
- Nie, Pani miła – znieść, co każe konieczność, to mądrego rada; śmieszny to człek, co sobie sam cierpień dokłada! Martwienie się – prózne. Skoro nic wiecznego na świecie, radość się z troską pleni – pamiętaj więc Pani nadobna – carpe diem, carpe diem, capre diem!
- A, widzę że i Epikurem Pan nie pogardza. Muszę Panu powiedzieć, że jest Pan jakby kopią Kochanowskiego umieszczoną w naszych czasach. Może poza tym, że on tworzył do końca życia – a Pan przestał pisać...
- I nigdy więcej pióra ręka ma nie utrzyma...
- Ale z Pana pesymista! Co Pana tak zraziło do pracy twórczej? Jakieś złośliwe uwagi, a może kłopoty w życiu prywatnym?
- Kłopoty tylko pomóc mi mogły – zatem pomogły. Śmierć okrutna dziecię mi zabrała, dziecię me ukochane. Pożegnać mi córy nie pozwoliła, wszytkie nadzieje odebrała... Ale nic to. Pisałem i wtedy... pisałem dużo. Teraz – nie masz nadzieje. Dokoła czarno, ponuro, ciemno...

Pomyślałam wtedy, że naprawdę dziwny z Pana Jana człowiek. Z jednej strony – carpe diem, z drugiej – taki pesymizm. Zupełnie nie mogłam zrozumieć... I właśnie wtedy powróciło do mnie pytanie z samego początku naszej rozmowy – czy on jest na pewno normalny? A może to niegroźny wariat-przebieraniec, na dodatek utożsamiający się z Kochanowskim... ale z drugiej strony – utożsamiający się niedoskonale, bo Kochanowski z tego, co wiem, pesymistą nie był. Postanowiłam zaryzykować, a w razie czego obrócić wszystko w żart...

- A czy może nazywa się Pan... Jan Kochanowski? – zapytałam niewinnie.
W tym momencie Pan Jan zbladł niesamowicie, zamrugał oczami i... nic nie odpowiedział. Patrzył się tylko nieobecnym wzrokiem na jedną z witryn sklepowych. Czekał. Ale na co? Po kilkunastu sekundach rzekł cicho:

- Czy się nazywam? Oto jest pytanie... Tak i nie rzec mogę, a wszytko kłamstwem będzie. Tak – bo to prawda, nie – bo to prawda miniona...

Przyznam, że nie oczekiwałam takiej odpowiedzi – i zupełnie nie wiedziałam, jak zareagować. Prawda miniona? Tak i nie? Co to wszystko znaczy?!

- Droga Pani... Mówiłem dziś dużo. Nic więcej mówić już nie mogę... Powiem jeno – tak, byłem wielkim poetą, byłem Kochanowskim. Acz nie jestem. Bacz Pani na moje słowa – nie jestem. Być nie mogę. Nie mogę – znaczy rzecz niemożliwa. Niemożliwa – nieprawdziwa. Nieprawdziwa – bo mnie nie ma...

Całkowicie zaszokowały mnie słowa tego znajomego-nieznajomego... Myślałam przez chwilę, co odpowiedzieć – ale żadna odpowiedź nie pasowała i pasować nie mogła do takich słów. Spojrzałam wówczas na Pana Jana...

Nie byłam zdziwiona... Właściwie, to nawet byłam tego pewna, że nie zobaczę go. I miałam rację – nikt nie stał obok mnie...

Kilka dni później dałam szefowi mój artykuł o Janie Kochanowskim, wielkim poecie renesansu. Nie powinnam może powiedzieć „artykuł” – zamiast niego napisałam wywiad z Kochanowskim. Powiedziałam szefowi, że to dla urozmaicenia formy, żeby jakoś zainteresować współczesnego czytelnika. A odpowiedzi Mistrza Jana wymyśliłam na podstawie jego twórczości. Mój pomysł bardzo przypadł do gustu kolegom z redakcji – wszyscy gratulowali idei i trafności odpowiedzi. Niektórzy wprawdzie mówili, że stwierdzenia Kochanowskiego niezbyt odpowiadają jego poglądom, ale nic nie zmieniłam...

Na zawsze już pozostanie moją tajemnicą rozmowa z Panem Janem...

Czy tekst był przydatny? Tak Nie

Czas czytania: 13 minuty