profil

Recenzja "Pianisty" Romana Polańskiego.

poleca 85% 739 głosów

Treść
Grafika
Filmy
Komentarze

No i stało się. Na ekrany wszedł kolejny film Romana Polańskiego, po którym można było spodziewać się właściwie wszystkiego, jako że spod rąk wielkiego filmowca wychodziły dzieła bardzo różne: od wspaniałych obrazów ujawniających jego kunszt reżyserski (np. „Nóż w wodzie”), po przereklamowane produkcje nie reprezentujące sobą prawie nic, oprócz kiczu, idealnie „zrobionych” aktorów prezentujących słodkie obrazki rodem z Hollywood, jak w przypadku choćby wątpliwej jakości filmu „Dziewiąte Wrota”. Z tych i kilku innych przyczyn, jeszcze do niedawna często mogliśmy spotykać się z pytaniem:, jaki będzie „Pianista”? Odpowiedzi padały różne, a jedną z najprzychylniejszych była Złota Palma na festiwalu filmowym w Cannes...
Pomysł na zrealizowanie filmu powstał, jak wskazuje sam Polański, już jakiś czas temu, kiedy wpadł na pomysł zobrazowania zmagań losowych polskich Żydów w najboleśniejszym rozdziale ich historii- w czasie holocaustu podczas II wojny światowej. Dopiero jednak, kiedy w ręce wpadła mu książka z wojennymi zapiskami i wspomnieniami znanego pianisty i kompozytora Władysława Szpillmana, Polański postanowił ostatecznie urzeczywistnić swoje plany.
Nazwiska aktorów, odtwórców poszczególnych ról były w większości znane, tak więc zabrakło tym razem głośnych, spektakularnych debiutów. W głównego bohatera, tj. samego Szpillmana wcielił się amerykański aktor Adrien Brody znany z takich filmów jak chociażby dramat „The Benny” czy głośny film Terrenca Malika: „Cienka czerwona linia”. W pianiście Brody wykreował ciekawą, pełną ekspresji a zarazem tajemniczości postać, o interesującej, specyficznej urodzie, której elementem, niewątpliwie najbardziej zwracającym uwagę był nos, przez kształt którego, aktor mógłby być pomylony z futbolistą lub bokserem po ciężkich przejściach... Pomimo, iż Brody, zewnętrznie, zdecydowanie różnił się od prawdziwego Szpillmana, Polański podkreśla, iż jego decyzja w sprawie doboru obsady była jak najbardziej przemyślana i skupiał się nie tyle na wyglądzie, ile cechach sprawiających, że potencjalny kandydat do tej roli faktycznie mógł być postrzegany jako pianista a nie tylko zwykły aktor „odklepujący” swoje kwestie, pozbawiony, jakże potrzebnej w filmach historycznych, dramatach, wiarygodności, którą według reżysera w wystarczającym (a nawet większym) stopniu posiadał Adrien Brody. Poza tym w produkcji nie zabrakło również polskich nazwisk, takich jak: Krzysztof Pieczyński, Katarzyna Figura, Zbigniew Zamachowski, Michał Żebrowski, itd. Jednak zarówno oni, jaki i pozostali artyści zagraniczni nie wyróżniali się w swojej grze niczym specjalnym, co byłoby warte podkreślenia,... może poza panią Figurą, o której nie sposób nie wspomnieć, że jako pyskata i wrzaskliwa jędza stworzyła postać zadziwiająco idealnie harmonizującą z wyobrażeniami większości widzów o niej samej, czego dopełniły konsekwentnie i z dumą prezentowane w tym, jak i innych filmach duże, rzucające się w oczy (szczególnie panom) walory aktorki.
To niesamowicie efektowne pojawienie się w filmie pani Kasi należy do grona subtelnych różnic pomiędzy pierwowzorem literackim a wizją Polańskiego, który w wizerunek filmowej Kittie tchnął jakoby nową duszę, czyniąc z postaci, zaledwie wspomnianej w książce, bohaterkę, która mimo swej epizodyczności, głęboko zakorzeniła się w pamięci widzów jako jeden z weselszych akcentów „Pianisty”. Poza tym reżyser chcąc zapewne dać Katarzynie Figurze pole do popisu, wzbogacił nieco wypowiedzi książkowej Kittie, przez co Kasieńka musiała stanąć na wysokości zadania i nauczyć się większej ilości tekstu, gdzie dodane zostało kilka nowych okrzyków, typu : „Żyd!”; „Uaaa, Żyd!”; „Żyd!!”, itp. I tak dzięki głębokiej wierze reżysera w jej siły, otrzymała najambitniejszą rolę w swoim życiu...
Oczywiście poza tą drobną poprawką doszukać się można było jeszcze innych różnic pomiędzy książką a filmem, aczkolwiek były one dość subtelne, gdyż żadne ze zdarzeń nie zostało z premedytacją pominięte lub w całości dodane, co najwyżej delikatnie zmienione lub wzbogacone, co nie burzyło porządku historycznych faktów, a tylko wpływało na atrakcyjność filmu. Jedną z takich subtelności było np. miejsce schowania kosztowności przez rodzinę Szpilmanów podczas wojny. W pierwowzorze literackim pieniądze zostały ukryte w ramie okiennej, a zegarek pod szafą. U Polańskiego natomiast, złotówki „znalazły” schronienie w skrzypcach, zegarek zaś pod doniczką. Niestety jednak, w tym przypadku nawet moje głębokie rozmyślania na temat znaczenia tych zmian spełzły na niczym. Tutaj mój mały, skromny rozumek (niczym u protisty lub Kubusia Puchatka) nie wpadł na nic konkretnego, poza naiwną myślą, że zmiana wynikała z poczucia bezradności scenarzysty Ronalda Harwooda, który w przeświadczeniu, że lawiruje gdzieś pomiędzy talentem pisarskim Szpillmana,a kunsztem reżyserskim Polańskiego, w ramach procesu samorealizacji i rozwoju emocjonalnego musiał, przynajmniej w tak drobny epizod, wpleść nutkę własnej inwencji. Natomiast takim wzbogaceniem, za które w pełni poważnie i szczerze mogę pochwalić naszych chłopców (mam na myśli Harwooda i Polańskiego) jest wątek puszki ogórków. Ten pozornie błahy przedmiot, wokół którego krążyły niemal wszystkie rodzaje komizmu mający być wesołym akcentem ożywiającym akcję, w rzeczywistości stanowił symbol determinacji głównego bohatera i budzący się w tym człowieku pierwotny instynkt i walkę o przetrwanie, które zależało przede wszystkim od pożywienia. Dlatego też z uśmiechem, a zarazem łzą w oku, niepewni naszych uczuć oglądamy zmagania żałosnego człowieczka trzymającego puszkę ogórków, toczącego swoją własną, niezależną, równie okrutną jak ta z Niemcami, wojnę z losem, od której zależy jego osobiste zwycięstwo lub klęska; życie lub śmierć,...więc nawet w obliczu domniemanego końca- spotkaniu oko w oko z niemieckim kpt. Wilmem Hosenfeldem (Thomas Kretschmann), pianista nie wypuszcza z rąk ostatniej nadziei, jaką stanowiła dla niego owa nieszczęsna puszka.
Poprzez właśnie tego typu wydarzenia i jeszcze inne elementy filmu, jego twórcy według uznania manipulują uczuciami i emocjami swoich widzów. Do tej „zabawy w Boga” włączyło się wiele osób, lecz niewątpliwie jednym z jej liderów stał się Allan Starski- autor scenografii, wybitna postać świata filmu, człowiek, który za pracę przy tworzeniu scenografii do głośnego filmu Stevena Spielberga: „Lista Schindlera”, otrzymał najbardziej pożądaną i prestiżową nagrodę filmową- Oscara. W „Pianiście” przywołał on bolesne wspomnienia wyglądu Warszawy podczas wojny; ściskające za serce krajobrazy i widoki, których tragizmu dopełniła równie mistrzowska robota charakteryzatora Waldemara Pokromskiego. Dzięki połączonym siłom tych dwojga ludzi odrodził się (na szczęście tylko ekranie) koszmar tamtych lat, na co wystarczającym i niezbitym dowodem była reakcja widzów podczas mojego pobytu w kinie. Z zaciekawieniem rozglądałam się od czasu do czasu po sali, wychwytując przerażone spojrzenia, mimowolne gesty wyrażające strach, obrzydzenie lub też litość na widok licznych, ostrych scen, które miały jak najbardziej przybliżyć odbiorcom warunki życia w getcie. Rzeczywiście odniosło to pożądany skutek, gdyż mało kto wpatrywał się obojętnie w zmasakrowane zwłoki na tle „dogorywającego”, kompletnie zdewastowanego miasta, gdzie trupy mężczyzn, kobiet, dzieci i starców, często leżących w odrażających nienaturalnych pozycjach, napawały wszystkich oglądających trwogą i wstrętem, jak np. zabita przez Niemców kobieta, której zimne, martwe ciało przybrało jakby postawę muzułmanina podczas modlitwy w charakterystycznym, niskim ukłonie. Jeden tylko szczegół zabawnie kontrastował z resztą, a mianowicie w scenerii zburzonej Warszawy, na jednej z ulic pełnej gruzów i resztek muru stał rząd latarni, z których nie tylko nie brakowało żadnej, ale co więcej każda z nich była w nienaruszonym stanie, włączając w to nietknięte, nie porozbijane żarówki i klosze. Ciekawe... niedopatrzenie ze strony scenografa czy też może celowe ukazanie szacunku Niemców do najstarszego zawodu świata? Kto wie, może nie mogli się pogodzić z tęsknotą za żonami? Spoważniejmy jednak i dajmy spokój Starskiemu oraz jego „sekretom zawodowym”, pozostawiając to bez komentarza...
Kolejnym nieodłącznym elementem akcji „Pianisty” (podobnie jak każdego innego filmu) jest muzyka. Otóż, w tle przedstawianych wydarzeń rozbrzmiewała muzyka, prosta, niezbyt głośna, która nie była może rewelacyjna sama w sobie, ale z jakiegoś powodu bardzo pasowała do filmu. Ledwie słyszalna, w niektórych momentach przybierała na sile, by za chwilę znów zatopić się gdzieś w tle akcji, lub też zniknąć zupełnie pozostawiając głuchą ciszę, która również stawała się swego rodzaju muzyką.
Cały film mimo ukazywania bolesnej prawdy okresu wojennego, nie miał wcale na celu oskarżania Niemców, a sam Polański, także jako naoczny świadek i uczestnik wydarzeń lat 1939-45 nie próbował traktować filmu jako osobistą zemstę na tym narodzie, pomimo wielu ostrych scen z udziałem choćby pamiętnych oddziałów SS, czy też całego „Vernichtungskommando” szerzącego wszędzie naokoło śmierć i zagładę. Znakomitym tego przykładem była reakcja widzów podczas niemieckiej premiery filmu w Berlinie, gdzie „Pianista” otrzymał owacje na stojąco, a to przeszło oczekiwania samego Romana Polańskiego, obecnego podczas berlińskiej premiery, wśród najznakomitszych osobistości świata kulturalnego i politycznego Niemiec, co wprawiło go w tym większą radość z powodu tak entuzjastycznego przyjęcia jego dzieła.
Znany niemiecki krytyk Marcel Reich-Ranicki wypowiada się o „Pianiście” na łamach „Frankfurter Allgemeine Zeitung” jako o historii opowiadającej o życiu w warszawskim getcie zrealizowanej z tak przytłaczającą dokładnością, iż dziennikarz poddawał w wątpliwość fakt, czy nie są to wmontowane do filmu, autentyczne zdjęcia dokumentalne. Ranicki zwraca też uwagę na charakter urywanych, zazwyczaj pojedynczych wypowiedzi składających się na dialogi w filmie, które miały zapobiec tzw. „teatralizacji” dzieła. W moim osobistym odczuciu te dialogi, nie ważne, jaki był ich charakter, drażniły tym, że były w języku angielskim. I tu wcale nie zdziwiłabym się, gdyby wszyscy patrioci naszego kraju zaczęliby polemizować na te temat, używając argumentu, że niby z jakiej racji polscy Żydzi w tym filmie musieli się „zangielszczyć”, podczas gdy gestapowcy w „Pianiście” swobodnie mówili sobie po niemiecku... nie warto się jednak w to zagłębiać i doszukiwać się motywów takiej, a nie innej decyzji twórców tego dzieła. Stare powiedzonko mówi, że jeżeli nie wiadomo o co chodzi, to idzie albo o pieniądze, albo...(mniejsza z tym!).
Tak czy owak, „Pianista” spotkał się raczej z aprobatą większości mieszkańców naszego globu, w miejscach, w których był wyświetlany. Włoska prasa podsumowała go nawet jako jeden z najlepszych filmów ostatnich lat.
Czy rzeczywiście nim jest, każdy powinien odpowiedzieć na to pytanie sam sobie. Dla tak specyficznego obrazu różniącego się od popularnych konwencji filmów o holocauście i II wojnie światowej trudno wygłosić jednoznaczną opinię, która każdego by zadowoliła. Jeśli chodzi o mnie film, który na początku wywarł na mnie ogromne wrażenie, jak wtedy mi się zdawało, całkowicie pozytywne, po nabraniu dystansu do tamtych silnych emocji w kinie, wywołał we mnie mieszane uczucia, które odwołują się do wcześniej wspomnianej tzw. „zabawy w Boga”, gdzie nasza podświadomość i sfera przeżyć, doznań zmysłowych, poddaje się zupełnie wpływowi filmu i długo pod tym wpływem pozostaje, zupełnie jak sam Szpillman piszący swe wspomnienia bezpośrednio po wojnie, gdy jeszcze nie zdążył ochłonąć od tamtych strasznych wydarzeń, co czyni jego opowieść bardziej osobistą niż większość pamiętników pisanych po latach, z perspektywy czasu, ale też pisaną w gorączce, mniej przemyślaną i pozbawioną spojrzeń na wszystko z nieco innych stron. Bo jak wiadomo, dystans zmienia pogląd na wiele spraw, tak więc na prawdziwą recenzję „Pianisty”, wyczyszczoną z płytkich, fałszywych emocji, trzeba będzie jeszcze trochę poczekać...

Czy tekst był przydatny? Tak Nie

Czas czytania: 10 minut

Gramatyka i formy wypowiedzi